Biografia Jacka Bąka - studium bezkarności / Recenzje Tetryków #2

Поделиться
HTML-код
  • Опубликовано: 20 сен 2024

Комментарии • 224

  • @michalatkowski9029
    @michalatkowski9029 3 года назад +441

    Zawsze mi się ta książka będzie kojarzyć z legendarnym quizem prowadzonym przez Leszka i kategorią - 'Chłopaki z Baraków vs Biografia Jacka Bąka

  • @blackowl6890
    @blackowl6890 3 года назад +176

    Spędziłem 1,5 h na oglądaniu recenzji biografii Jacka Bąka. Pomyślicie: co za marnotrastwo czasu? Niee. Ja mam czas to sobie ogladam

    • @ukaszczarnecki6934
      @ukaszczarnecki6934 3 года назад +17

      Pomyślimy próżność ? Niee, masz dużo czasu :D

    • @andrzej12333
      @andrzej12333 3 года назад +1

      Otóż nie!

    • @joosiuuu
      @joosiuuu 3 года назад +1

      Polecam oglądanie takich rzeczy na przyśpieszeniu 1.5. To oszczędza dużo czasu.

    • @chriscrown1511
      @chriscrown1511 3 года назад +2

      @@joosiuuu tak ja większość daje na 1.5 albo 1.25 ale tetrykow chyba jako jedynych zawsze na 1 mimo że spokojny format ale tak dla mnie jakościowy że wolę normalnie z nim lecieć ;)

    • @Nagly_Atak_Chlopskiego_Rozumu
      @Nagly_Atak_Chlopskiego_Rozumu 3 года назад +3

      @@chriscrown1511 ja tam wolę na x 0,5. Primo: więcej czasu z tetrykami
      Secundo: panowie brzmią, jakby przyjęli całą baterię stojącą za plecami redaktora Milewskiego.

  • @adamkaniecki9931
    @adamkaniecki9931 3 года назад +191

    Za tydzień może być nawet książka kucharska, wszystko jedno- chcemy Was słuchać

    • @damianmaysz3420
      @damianmaysz3420 3 года назад +15

      Łączona recenzja książek kucharskich sióstr Anieli i Anastazji

    • @figofucko6051
      @figofucko6051 3 года назад +1

      Dla mnie to moga czytac spis wartosci odzywczych płatków do mleka i tak bede was słuchać!

    • @damianmaysz3420
      @damianmaysz3420 3 года назад +2

      @Ziomisław Paliblant przynajmniej 137 osób, które polubiły komentarz na górze raczej chce.

  • @oskarzikobak
    @oskarzikobak 3 года назад +104

    Jak byłem młody i byłem zaczepiany przez Gang Osiedlowych Watażków, to mówiłem że Jacek Bąk to mój wuja, a oni nagle byli dla mnie mili i się pytali czy im czegoś nie załatwię, a ja wtedy mówiłem - "nie" XD

  • @jakubwysiecki2080
    @jakubwysiecki2080 3 года назад +141

    Kanał Weszlo pokazuje że Kanał Sportowy stoi na Stanowskim. Programy na tym kanale biją na głowę te z KS nie tylko jeśli chodzi o merytoryke, ale przede wszystkim poziomem zabawiania widza. Tu nic nie jest sztuczne, tu nic nie jest udawane, tu nie ma modeli, prezenterów. Tu są ludzie którzy znają się na piłce lubią i potrafią o niej gadać. Czapki z głów

    • @jarosawkozio5755
      @jarosawkozio5755 3 года назад +12

      Będzie jeszcze gorzej. Zatrudnienie M.Sawickiego świadczy o tym, że KS idzie w korpo - jeśli się pokapują, że weszlacki sposób na "zabawianie" widzów jest "tym czymś" możemy być pewni, że w kolejnych programach KS zaleją nas suchary wymyślane przez jakieś AI zakupione decyzją zarządu i M. Sawickiego... Tak będzie. Nie zmyślam.

    • @deflandre8286
      @deflandre8286 3 года назад

      @@jarosawkozio5755 Każda firma, jeśli chce się rozwijać idzie w korpo. Nadzieja w tym, że Stanowskiemu korpo nie do końca przypasuje. Bo na resztę bym nie liczył. Dla Borka naturalne środowisko to komentatorka, Pol się ustawi jak wiatr zawieje, Smoku może i ponarzeka, ale znajdzie sobie inne zajęcie.

    • @zickoxgamesaxr3828
      @zickoxgamesaxr3828 3 года назад +2

      W sumie nwm jaki plan mają na KS bo dla mnie te formaty które juz były na ich kanale to takie optimum i nwm co jeszcze chcą ulepszyć rozwinąć może własną tv założą

    • @jarosawkozio5755
      @jarosawkozio5755 3 года назад +2

      @@zickoxgamesaxr3828 Borek mówił dla Superaka że odkąd się dogadali w sprawie KS (więc od początku istnienia kanału) dyskutują nad możliwościami technologicznymi i dlatego zatrudnili Sawickiego żeby im to ogarnął. Chodzi o to że robienie biznesu gdy jednym kliknięciem ktoś to może zwinąć jest zbyt ryzykowne. Pożyjemy, zobaczymy.

    • @jarosawkozio5755
      @jarosawkozio5755 3 года назад +1

      @@deflandre8286 Korpo to naturalny etap rozwoju ale nie zgodzę się że jest pożądany przez właścicieli - to jest etap nieunikniony. Korporacje są powolne, zbiurokratyzowane, kosztowne. To nic dobrego. Istnieją bo nikt nie wymyślił niczego lepszego do ogarniania organizacji która jest już zbyt duża żeby kierować nią ręcznie.

  • @krzysztofbiernat6796
    @krzysztofbiernat6796 3 года назад +66

    51:00 - 2% z 4,5mln € to 90k€… „gdyby to było 100k€ nawet bym się nie upomniał” 🙃😎

    • @rafcyl9900
      @rafcyl9900 3 года назад +5

      Właśnie policzyłem i miałem już pisać ale mnie uprzedzileś

    • @kemtertainment
      @kemtertainment 3 года назад +16

      "Tylko na koniec doszło do zgrzytu, gdy po transferze do Lens prezydent Aulas „zapomniał" mi wypłacić 2 procent z sumy transferu. Gdyby wyłożono za mnie 100 tysięcy euro, wstyd byłoby mi prosić się o drobne, ale Lens zapłaciło za mnie 4,5 miliona euro, więc nie sposób było pogardzić tymi dwoma procentami."

    • @krzysztofbiernat6796
      @krzysztofbiernat6796 3 года назад +8

      @@kemtertainment - cytujesz książkę rozumiem, tak? Bo ja słowa z programu… i to nawet nie cytuje w sensie słowa po słowie tylko przytaczam sens… jeśli Ty napisales cytat z książki to mówimy o czymś innym i nie widzę punktu do sporu 😉 ale dziękuję za czujność. Pozdrawiam. PS: mój komentarz nie ma w sobie żadnego hejtu by była jasność 👍

    • @FredzioAndradina
      @FredzioAndradina 3 года назад +7

      Macie rację Panowie.
      Prowadzący byli nieprecyzyjni i ja też zrozumiałem to tak, że powiedzieli, że Bąk by się nie upomniał o 100 tys. euro.

    • @krzysztofbiernat6796
      @krzysztofbiernat6796 3 года назад

      @@FredzioAndradina dzięki. Pozdrawiam 👍

  • @handiPL
    @handiPL 3 года назад +22

    Przecież ten odcinek to jest złoto, 1,5 h słucha się tego z bekowy, na spotify był dostępny już w piątek, Leszek wygląda jak Jacek Bąk po karierze, Olki jak Jacek Bąk w trakcie kariery, pozdro 😄

  • @Kwiat0o
    @Kwiat0o 3 года назад +19

    To jak ten Jacek utrzymywał koncentracje na boisku, jak wokół biegali inni faceci tak samo ubrani, jak on. Zgroza!

    • @kaqtus9956
      @kaqtus9956 3 года назад +4

      No było kiepsko, potem okazalo się, że mają inne numery.
      Nie kojarzę, czy grali razem w reprezentacji z Arkadiuszem. ;)

  • @mari-831
    @mari-831 3 года назад +3

    Dużo rzeczy oglądam albo słucham w prędkości 1.25 lub 1.5, ale Tetrycy to kontent premium tylko w normalnej prędkości.

  • @marcinfige617
    @marcinfige617 3 года назад +27

    Najlepszy odcinek na Tetrykach. Wincyj recenzji! :D

  • @phelot8814
    @phelot8814 3 года назад +12

    Grzegorz Król - "Przegrany".
    Polecam jakby ktoś szukał biografii utalentowanego piłkarza, który zmarnował sobie życie przez alkohol i hazard. G. Król napisał książkę ku przestrodze dla innych. W przeciwieństwie do Bąka, zrozumiał swoje błędy i uczciwie się do nich przyznał. To na plus. Szkoda że tak późno się zorientował, że niszczy sobie życie.

  • @Darkszczupak229
    @Darkszczupak229 3 года назад +9

    Wasz duet jest bezapelacyjnie do samego końca nie do podrobienia panowie.

  • @porannarosa6207
    @porannarosa6207 3 года назад +5

    Myślałem, że po kilku odcinkach znudzi mi się ten styl humoru itd. ale po raz kolejny oglądam ponad godzinny odcinek i ciągle mi mało. Napierdalajcie jak najdłużej!

  • @wiktorsen55
    @wiktorsen55 3 года назад +8

    Bardzo podobała mi się ta recenzja. Dużo śmiechu, ale i cenna refleksja oraz ciekawe przemyślenia na koniec.

  • @chriscrown1511
    @chriscrown1511 3 года назад +2

    Ulubiony format mistrzostwo świata jak dla mnie możecie mówić o czymkolwiek mega zabawny i klimatyczny niczego nie oglądam z taką uwaga od dluzego czasu pozdro chłopaki

  • @OjciecTadeusz07
    @OjciecTadeusz07 3 года назад +1

    Bardzo dobrze się was słuchało, oby więcej takich recenzji.
    Gorzka refleksja na koniec, styl prowadzenia się Jacka Bąka pokazuje czemu polska piłka lat 90 znalazła się w dołku i dopiero gdy Bąkowe pokolenie zakończyło karierę mentalność polskich piłkarzy zaczęła się zmieniać.
    Biografia śp. "Wójta" może być ciekawa do śmieszno-gorzkiej dyskusji.

  • @hanawald1983
    @hanawald1983 2 года назад +1

    Oglądam zawsze gdy mam kiepski humor Znam już prawie na pamięć a jednak ciągle wywołuje u mnie usmiech Czekam aż Tetrycy wrócą do recenzji

  • @mariuszmusztarda
    @mariuszmusztarda 3 года назад

    Cóż za przyjemność mieć Was za przewodników po tym szalonej biografii Jacka Bąka. Niepoprawne obyczajowo, karygodne... ale któż z nas nie chciałby choć raz być "królem życia"..

  • @Aros126p
    @Aros126p 3 года назад +6

    12:10
    Załapał się na Lewego Bąk xd
    Pamiętam jak mu wjechał bardzo ostro (może nawet sankami) przy kontrze w dogrywce "legendarnego" Lech - Austria Wiedeń

  • @michalminikowski6586
    @michalminikowski6586 3 года назад +2

    Panowie jak ja was uwielbiam - idealne na kaca. Przydałby się ten przywilej niebytu dzisiaj nie powiem

  • @izabeladurma5864
    @izabeladurma5864 3 года назад +2

    Trochę offtopic, ale też będzie o książce ;) Chciałam serdecznie podziękować Panu Leszkowi za pośrednią rekomendację. Jakiś czas temu grzebałam sobie w koszu tanich książek w Biedrze i znalazłam tam "Znachora". Polecany był film, a jako że nie oglądałam, kupiłam i przeczytałam. Mega, polecam każdemu.

  • @PanBianco
    @PanBianco 8 месяцев назад

    Mamy 2024 rok a ja odsluchuje ten odcinek 4 raz i ciągle do niego wracam. Kłaniam się panowie. Świetnie się bawiłem

  • @konusRTV
    @konusRTV 3 года назад +1

    Myślę że to dobre miejsce żeby przytoczyć fragment artykułu:
    "Jacek Bąk odrzuca oskarżenia o zdradę, których według niego... nikt mu nie udowodni!
    - Grałem we Francji, w Austrii... Pokus nie brakowało. Mogłem być z francuską modelką lub austriacką aktorką. Mogłem znaleźć i lepszą w łóżku i bardziej atrakcyjną. Ale byłem głupi i kochałem Anię! (...) Ja byłem za granicą a ona balowała! Dostawałem różne sygnały... Zgłaszają się do mnie ludzie, którzy są gotowi zaświadczyć nawet w sądzie, że z nią spali! - odpiera zarzuty byłej żony zawodnik."

  • @ScandalAgency
    @ScandalAgency 3 года назад +15

    Seria ta zostanie na pokolenia ! A książki zapewne niezbyt ;)

  • @obywatelnikt5769
    @obywatelnikt5769 3 года назад +1

    Recenzje w wykonaniu tego duetu są mega a biografii sporo brawo👍

  • @gregb8675
    @gregb8675 3 года назад +43

    "Czekam na mecz Lyonu z PSG."
    Dzisiaj o 20.45

  • @bartekgamer5542
    @bartekgamer5542 3 года назад +1

    apropos majątku Jacka Bąka, kilka lat temu (około trzy) widywałem go w Lublinie jak jeździł w miarę nowym BMW x6, dosłownie kilka dni temu widziałem go pod galerią Olimp gdy wysiadał z dosyć starej Audicy (piszę tak, bo biorąc pod uwagę wielki majątek jakim obracał były kapitan reprezentacji, Audi było z około 2013 roku). Także podejrzewam, że dużo inwestycji Pan Jacek nie trafił, nie mniej darzę go wielkim szacunkiem oraz życzę powodzenia w życiu prywatnym, bo sam bym chciał chociaż raz przeżyć taką imprezę jak Pan Jacek we Francji.

  • @Trajple
    @Trajple 3 года назад +13

    Najlepszy odcinek tetryków póki co :D

  • @kacperbara4362
    @kacperbara4362 3 года назад +3

    Pan w Kapeluszu nie wygląda jak pajac tylko bardzo sympatycznie!

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Łysy palant zabiera marzenia dzieciakom
    - Tempo to jest w kiosku, łysy ch.... Co ty odpierdalasz? - nie zamierzałem bawić się w dyplomatę. Zauważyłem, że nim wyciągnął czerwoną kartkę jeszcze delikatnie się uśmiechnął - wspomina sędziego Jacek Bąk.
    W ostatniej kolejce nie mogliśmy stracić punktów w Łukowie. Wygrana nad Orlętami dawała nam awans do mistrzostw Polski juniorów. Świetne podsumowanie tych sześciu lat, jakie spędziliśmy ze sobą od 1982 roku, kiedy poznaliśmy się na treningu w Motorze. Na nasze potknięcie czekało Podlasie Biała Podlaska. Dziwne rzeczy zaczęły się dziać przed meczem. Do Łukowa przyjechały dwie trójki sędziowskie i nie bardzo było wiadomo, kto ma gwizdać. W końcu zdecydowano się na sędziów z... Białej Podlaskiej.
    Przewyższaliśmy miejscowych o klasę, ale zżerał nas stres. W końcówce pierwszej połowy jeden z kolegów został powalony w polu karnym. Sędzia nie mógł tego nie widzieć. Długo się wahał, spojrzeliśmy na niego wymownie. W końcu zagwizdał faul.
    Żaden z kolegów nawet nie próbował zbliżyć się do piłki, kiedy ustawiałem ją 11 metrów od bramki. Byłem pewny siebie. Wziąłem krótki rozbieg. Zmyliłem bramkarza, piłka wpadła przy słupku. Pędziłem w kierunku naszych kibiców, kiedy usłyszałem gwizdek w oddali. Zaniepokoiły mnie zdezorientowane wyrazy twarzy przeciwników. Co jest chłopaki? Straciliście gola, zdarza się, ale to nie koniec świata. Dlaczego robicie takie zdziwione miny? Spojrzałem za siebie i pewnie wyglądałem podobnie jak oni. Sędzia podyktował rzut wolny dla Orląt.
    - Nieprawidłowo wykonany karny - wyrecytował beznamiętnie, kiedy do niego doskoczyłem.
    - Jak to nieprawidłowo?
    - Strzelił pan na dwa tempa - odpowiedział szorstko.
    Coś tu śmierdzi. Po co w ogóle dyktował tego karnego, skoro teraz odwala taką szopkę? Otoczyliśmy go szczelnie, ale widać było, że zdania nie zmieni.
    - Tempo to jest w kiosku, łysy ch.... Co ty odpierdalasz? - nie zamierzałem bawić się w dyplomatę.
    Zauważyłem, że nim wyciągnął czerwoną kartkę jeszcze delikatnie się uśmiechnął. Zremisowaliśmy ten mecz. W powrotnej drodze płakali wszyscy. Prawdziwi faceci, za jakich wtedy chcieliśmy uchodzić, nie płaczą? A co, jeżeli oszuka ich jakiś łysy palant?*
    W Motorze zacząłem treningi u Macieja Famulskiego. Prowadził grupę dziewięciolatków, po rozmowie z moim ojcem zgodził się przyjąć dwa lata młodszego zapaleńca. Ćwiczyliśmy na boisku przy Kresowej. Warunki były specyficzne, każdy upadek na żwirze udającym trawę kończył się rozbitym kolanem. Nikomu z nas to nie przeszkadzało. Liczyło się, że co tydzień możemy zakładać koszulkę Motoru.
    Famulski wierzył, że zostanę piłkarzem. Kiedy dostałem pierwsze powołanie do juniorskiej reprezentacji Polski, poszedłem do niego na rozmowę. Wręczył mi kartkę, na której zapisał, jak mam zachowywać się na zgrupowaniu. „Na boisku nie ma kolegów, są poza nim" - zapamiętałem jedną ze wskazówek.
    W moim bloku mieszkał drugi trener Motoru Waldemar Wiater. Kiedyś zaczepił mnie przy windzie. „Wpadnij jutro na nasz trening" - jego słowa brzmiały jak żart.
    14-letni szczypiorek ma przyjść na trening drużyny z ekstraklasy?
    Motor prowadził wtedy Lesław Ćmikiewicz. Drużyna ćwiczyła akurat w starej hali wojskowej. Już w szatni zauważyłem kilka istotnych różnic. Wszyscy oprócz mnie mieli zarost, a łydki nowych kolegów wyglądały jak moje uda. Na treningu przez godzinę dotknąłem piłkę dwa razy, a jak tylko zbliżyłem się do jakiegoś zawodnika, to leciałem bezwładnie na ścianę. Czułem się, jak ktoś, kogo wrzucono do wirującego bębna i zapomniano wyjąć. Ale to była przydatna lekcja.
    Dwa lata później to inni zaczynali odbijać się ode mnie. Do dorosłej piłki przysposabiałem się w rezerwach Motoru. W lidze okręgowej grali faceci po trzydziestce, z brzuszkami. Wiecie, tacy niespełnieni piłkarze, co to żalą się kumplom przy piwie, jaką zrobiliby karierę, gdyby nie coś tam...
    Na boisku byłem zajadły. Ktoś mnie kopnął to zawsze oddałem. Ale nie po chamsku, jak tamci. Oni chcieli kopać, ale nie wiedzieli jak. Dla mnie nie stanowiło to tajemnicy. Lekko wystawiałem nogę, a jego tak zabolało, że leżał pięć minut na boisku. Udawałem niewiniątko przed sędzią, a tamten cedził przez zęby: „Zaj... cię gówniarzu". Wstawał i zaczynał polowanie. Żaden z myśliwych nigdy mnie nie dogonił. Cwaniactwo wyniosłem z podwórka. Przecież idąc na szaber trzeba było być przygotowanym na wszystko. Skubaliśmy z kumplami czereśnie na drzewie, gdy jeden z nas zauważył nowy cel w sadzie. - To co, teraz malinki - rzucił kolega i już byliśmy na dole.
    Nie zauważyliśmy właściciela, który pochylony zbierał owoce do koszyka. „Gnoje!" - ruszył w naszą stronę niezbyt przyjaźnie nastawiony. Znaliśmy tam każdy skrót, tu w lewo, dziurą w płocie i już nie ma nas. Nie było szans, żeby ktoś mnie złapał. Podobnie na boisku.
    W pierwszej drużynie zadebiutowałem w sparingu z Dynamem Brześć u trenera Janusza Gałka. Mecz mi wyszedł i nawet strzeliłem gola. Lokalna gazeta zatytułowała relację z tego meczu: „Kto to jest ta dwójka?". Dziennikarz wziął to z zasłyszanej rozmowy na trybunach. Jeden z kibiców pytał tak drugiego. Nie muszę dodawać, kto grał z numerem dwa.
    W drużynie była hierarchia. Choć przebijałem się już do podstawowego składu, pod prysznic mogłem wejść jako ostatni. Wciąż byłem najmłodszy. Kiedyś pojechaliśmy do Łodzi na Widzew. Do meczu zostało dwie godziny, któryś z chłopaków chciał zmienić kołki w butach i wysłał mnie po kombinerki do autokaru. W dresie i t-shircie wyszedłem poza stadion. Wracając natknąłem się już na porządkowego.
    - Tam jest kasa, kup se bilet - podpowiedział mi stojąc za zamkniętą bramą.
    - Ale ja gram w Motorze.
    - Synku, nie kręć. Każdy z was gra w Motorze - wskazał na grupę chłopaków w moim wieku, którzy kręcili się pod stadionem. Uratował mnie nasz kierownik, który zaniepokoił się moją nieobecnością i wyszedł z szatni.
    W ekstraklasie po raz pierwszy zagrałem tydzień po 17. urodzinach. W meczu z Zagłębiem Lubin pilnowałem Janusza Kudybę. To był cwaniaczek, próbował zastraszyć żółtodzioba. Jednak gola nie strzelił. To było dla mnie ważniejsze niż nasze zwycięstwo.
    Przez 2,5 roku mojej gry w ekstraklasie z Motorem zawsze walczyliśmy o utrzymanie. W przedostatniej kolejce sezonu 1991/92 przyjechała do nas Legia Warszawa, również broniąca się przed spadkiem. Biegałem jak wariat po boisku. Taki naiwny małolat, który chciał wygrać mecz. W domu, kiedy zeszła adrenalina, zacząłem kojarzyć fakty.
    - Wychodzimy, wychodzimy - przypominałem sobie instrukcje starszego kolegi.
    - Przecież k... dostaniemy piłkę za plecy i wyjadą sam na sam - mówiłem do siebie. Dobrze przewidziałem scenariusz tego meczu. Legia wygrała 3:0. Nam do utrzymania zabrakło punktu. Widocznie tak musiało być...
    Nie zamierzałem dłużej zostać w Motorze. Kilka dni po meczu z Legią pojechałem z bratem na negocjacje do Ludwika Sobolewskiego, prezesa Widzewa. Zostałem na korytarzu przed gabinetem, Andrzej wszedł do środka.
    - Kulawo to wyglądało. Coś dawali, nie wyjmowali, zastanawiali się. Powiedziałem Sobolewskiemu, że się zwijamy i jedziemy dalej - tłumaczył mi w drodze powrotnej, dlaczego nie będę grał w Widzewie.
    Jednak już nigdzie nie musieliśmy jeździć. To inni zaczęli zjeżdżać do Lublina. Któregoś wieczora moją uwagę zwrócił stojący przed naszym blokiem mercedes s klasy. Wszedłem do mieszkania i wpadłem na brata, który stał przyklejony do drzwi od salonu.
    - Siedzą tam z rodzicami od godziny.
    - Kto?
    - Przed chwilą wyjęli walizkę pełną kasy. W życiu tyle nie widziałem. Mówią, że przywieźli dwa miliardy.
    - Andrzej, kto?
    - Sokół Pniewy.
    Pieniędzmi byłem zachwycony, ich właścicielami mniej. Wiedziałem już o zainteresowaniu Lecha, dzwonili też z Legii. Ciągnęło mnie do wielkiego klubu, nie chciałem utknąć na prowincji. Na szczęście tata myślał podobnie. Walizka ku rozczarowaniu mojego brata wróciła do Pniew.
    * Po kilkunastu latach sędzia prowadzący mecz w Łukowie przyznał się naszemu trenerowi Zbigniewowi Bartnikowi, że ustawił tamto spotkanie. Przeprosił. Może sobie w d... wsadzić te przeprosiny. Nie wiem, za ile się sprzedał, butelkę wódki albo parę złotych, ale zabrał marzenia kilkunastu chłopakom.

  • @piotrrezydent7959
    @piotrrezydent7959 3 года назад +1

    Panowie mogą recenzować nawet książkę telefoniczną (choć teraz chyba ich już nie ma). Ale tak na szybko takie tytuły jak Jacek Gmoch-Najlepszy trener na świecie, Tomasz Hajto-Autobiografia, Andrea Pirlo-Myślę więc gram, Zlatan Ibrahimovic-Ja Ibra i Grzegorz Król-Przegrany. To i tak propozycje na co najmniej pół roku.

  • @marsatakuje5934
    @marsatakuje5934 3 года назад +1

    Sztos 😀 więcej takich materiałów

  • @damianzarzycki
    @damianzarzycki 3 года назад +18

    Panowie, to teraz weźcie na warsztat "Wójta" i przybliższcie światu fenomen śp. Janusza Wójcika.

    • @chriscrown1511
      @chriscrown1511 3 года назад

      O tak jak najbardziej kiełbasy do góry i golimy frajerów !

    • @romanochminski1684
      @romanochminski1684 3 года назад +1

      Po co kopać leżącego (dosłownie)? Przeczytałem oba arcydzieła naszego narodowego skarbu i muszę ze smutkiem przyznać, że większego gówna w ręku nie miałem. Czytając czułem fizyczny ból, ale mimo to dotrwałem do końca. Dzięki temu odkryłem gdzie znajduje się granica żenady.

  • @fffsiema6127
    @fffsiema6127 3 года назад +1

    Najlepszy fragment? Najlepsze audio

  • @marsatakuje5934
    @marsatakuje5934 3 года назад +1

    Zróbcie wywiad w Lublinie z Jackiem Człeniem Bąkiem!!! Ciąg dalszy musi nastąpić!

  • @andrzejkmicic9123
    @andrzejkmicic9123 3 года назад +1

    Podobało mnie się.

  • @revolver.ocelota
    @revolver.ocelota 3 года назад +23

    Nic dziwnego że bez problemu awansowaliśmy do Korei skoro w kadrze spotkali się Jacek Bąk i Jerzy Engel. A nazwę proponuję "Dwaj zgryźliwi tetrycy super extra plus biografie".

    • @T_sz__L_ski
      @T_sz__L_ski 3 года назад +2

      Nazwa dla kolejnego nowego kanału z piłką na Polsacie

  • @Zmrokun
    @Zmrokun 3 года назад

    Super! Jestem fanem serii. dziękuję Pozdrawiam Panów!

  • @bfjey
    @bfjey 3 года назад +2

    "Pomyślicie: odbiło gówniarzowi? Nie"
    "Próżniak Bąk? Otóż nie!"
    Widać inspirację Romanem Koseckim i legendarnym "Dlaczego nie?":D

  • @justynapawliczak9061
    @justynapawliczak9061 3 года назад +8

    Te recenzje są nam potrzebne jak tlen!

    • @justynapawliczak9061
      @justynapawliczak9061 3 года назад +1

      @@antonimaciarewiczjr.5912 Antoni, jak miło!!! Pozdro Przyjacielu😊

  • @darkpassenger6974
    @darkpassenger6974 3 года назад +1

    Super Panowie następny ADAM LEDWON

  • @ninasnoch4580
    @ninasnoch4580 3 года назад

    Cuuuudowna recenzja. Lapka w gore nalezy sie jak psu buda!

  • @patrykbielak9813
    @patrykbielak9813 3 года назад +2

    Chłopaki jesteście top

  • @kubacski8454
    @kubacski8454 3 года назад +2

    Wspaniałe. Doceniam powściągliwość w ocenianiu i jednak troskę o Pana Jacka. Proszę o więcej recenzji lub może jakiś ranking?

  • @phelot8814
    @phelot8814 3 года назад +16

    Cóż za nieodpowiedzialny i prosty człowiek z tego Jacka Bąka. Potwierdza stereotypy o piłkarzach, którym sodówa uderzyła do głowy.
    Dobrze Panowie, że piętnujecie takie postawy jak jeżdżenie po pijaku, uciekanie przed policja, jazdę bez dokumentów i nielegalne wyścigi z kumplami.

  • @pa9308
    @pa9308 3 года назад

    Panowie, krótko. Poprostu dziękuję.

  • @Ciemnota
    @Ciemnota 3 года назад

    Przedpremierowo było w radiu o 10:00 w piątek. Za darmo dostąpić takiego zaszczytu... Żyć, nie umierać!

  • @chemik3394
    @chemik3394 3 года назад +2

    ... a ja myślę, że to jest extra, super, plus.

  • @jacek3438
    @jacek3438 3 года назад +3

    Zajebista porcja humoru i ironii - coś pięknego

  • @arturmody7361
    @arturmody7361 3 года назад +31

    100 tys. euro odpuściłby. Ale 2% z 4,5mln euro, to walczył, a to 90 tys. Euro xD

  • @janszyc2364
    @janszyc2364 3 года назад +2

    Jacek Bąk to jedyny człowiek, który wydał więcej niż zarobił. No może nie jedyny bo jest jeszcze Sasin... O kurde, Sasin to też Jacek. Jacki to fajne chłopaki, takie niezabiedne.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +2

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Teraz carpe diem!
    Poszedłem na trening Jacka juniora. Niby miał ochotę na granie, ale wiedziałem, że brakuje mu tej iskry. Syn też chyba nie bardzo wierzył, że może wskoczyć na wyższy poziom.
    A skoro nie, poradziłem mu, żeby nie zawracał sobie głowy. Nie chciałem, by Jacek Bąk obijał się lub był obijany na siódmoligowych pastwiskach. Granie w piłkę to przyjemność, ale dopiero na pewnym poziomie. Wtedy, kiedy widzisz naprzeciwko siebie piłkarzy, a nie lokalnych łamignatów, zaś prezesi ci płacą, a nie dają jałmużnę.
    Jacek postawił na hokej. Nie ma co ściemniać, zawsze miał, co chciał, a to nie służy wyrobieniu charakteru. Nie, wcale nie znaczy to, że on go nie ma. Uczy się w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Nowym Targu. Wyfrunął z domu, robi to, co lubi. Nie wtrącam się.
    Moje pierwsze kroki w piłce to szatnia pełna szczurów (wielkości pół ręki) przy ulicy Kresowej czy wylewana przed jesiennymi treningami deszczówka z butów. Jacek i większość jego kolegów ma sprzęt z górnej piłki i generalnie wszystko, czego sobie zażyczą. I to jest właśnie ta różnica. Inne pokolenie.
    Kiedyś Andrzej, mój starszy brat, zabrał Jacka juniora do swoich znajomych w Zakopanem, górali z krwi i kości. Przyszła pora kolacji i gospodyni podała jedzenie we wspólnej misie. Za widelce chwycili wszyscy oprócz mojego syna.
    - A ty czemu nie jesz? - zapytał go gospodarz.
    - Jak to? Tak ze wspólnej misy? A gdzie nóż? - zapytał zupełnie poważnie Jacek.
    Śmiałem się do łez, gdy starzy działacze Motoru Lublin liczyli niedawno, że z wojaży zjedzie Jacuś i da pół miliona euro na „swój" klub. Nawet chcieli mnie jakimś wiceprezesem zrobić, pewnie takim, żeby nie wtrącał się, gdy oni będą te euro dzielić między siebie. Wielkiego sentymentu do pierwszego klubu nie mam. Kilka razy porządnie mnie tam wyrolowano. Dziś Motor próbują ratować ludzie z władz Lublina. Im chętnie pomogę. Przynajmniej nie zaczynają rozmowy od pieniędzy... Widziałem, jak działają profesjonalne kluby i cząstkę tej wiedzy chciałbym spożytkować w Lublinie. Edith Piaf śpiewała: „non, je ne regrette rien". Że nie żałuje niczego, co spotkało ją w życiu. Może nie jestem przesadnie sentymentalny, ale podpisuję się pod tym. Jasne, każdy chciałby zdobywać mistrzostwo świata, ale nie oszukujmy się - w ostatnich 20 latach nie było nas stać na sukces i dalej nic się nie zmieniło. „Nie wygrywają, bo piją!" - słyszę. A kiedyś to nie pili? To, że teraz, raz czy drugi, wyszło na jaw, że kadrowicze pobalowali, mnie nie szokuje.
    Za półtora roku znowu zacznie się pompowanie. EURO w Polsce, walczymy o tytuł i tak dalej. Nie chcę nikogo odzierać ze złudzeń, bo zaraz odezwą się, że skoro Bąkowi i jego kolegom się nie udało, to teraz źle życzy następcom. Nie, po prostu twardo stąpam po ziemi.
    Jeśli ktoś powiedziałby mi, że nie wyjadę z polskiej ligi, pewnie rzuciłbym piłkę w diabły. Szkoda zdrowia. Piłka to przyjemność, ale jak grasz w Lyonie czy Katarze. Tam mecz to pretekst. W Al-Rayyan szejk przyjeżdżał na mecz pochwalić się nowym bentleyem. Poziom kompletnie go nie interesował. Teraz i z tym coś będą musieli zrobić, przecież organizują mundial w 2022 roku. Polskim kibicom radzę odkładać na ten wyjazd, każdy przywiezie walizkę pełną wrażeń. Katarczycy nie bajdurzą, obiecując najlepsze mistrzostwa w historii.
    Za parę lat zacznie się wielkie kuszenie młodych, piekielnie utalentowanych piłkarzy na całym świecie, by za górę pieniędzy grali dla Kataru. Z miejscowych zawodników to oni na pewno mocnej reprezentacji nie zbudują. Zresztą tak samo jak Polacy. Z tą różnicą, że my nie mamy petrodolarów, w związku z czym nasze pole poszukiwań jest zawężone. Jeśli więc ktoś pyta mnie, czy nie mam nic przeciwko Arboledzie w kadrze, odpowiadam, by brać go bez dwóch zdań. Perquis? To samo! Przeciwko grze Rogera w naszej reprezentacji też nie protestowałem. Nie ma co się ceregielić. Większość świata tak robi, więc nie ma co się unosić honorem. Trzeba zrobić wszystko, by na naszym EURO zminimalizować ryzyko obciachu. W trakcie dużych imprez stroniłem od komentowania, ale w czerwcu 2012 roku za łożę pewnie słuchawki i poopowiadam o grze naszych. W końcu nie po to zainwestowałem w radio.
    W piłce osiągnąłem, ile mogłem. Ani więcej, ani mniej. Dwa razy pojechałem na mistrzostwa świata, raz grałem w mistrzostwach Europy, spróbowałem występów w Lidze Mistrzów. 10 lat spędziłem w silnej Ligue 1. I życzę innym polskim piłkarzom, żeby tyle lat utrzymali się na Zachodzie. Mój bilans wychodzi na plus.
    Czy czegoś zabrakło? Chodzi mi po głowie Legia, naprawdę żałuję, że nie mogłem tam zagrać. A reprezentacja? Powiecie: jasne stary, mądrzysz się teraz, a mimo że byłeś tak blisko, nie dociągnąłeś do 100 meczów w kadrze. To tak, jakby sprinter biegnący na setkę zszedł z bieżni cztery metry przed metą.
    Słyszałem w PZPN zapewnienie, bardzo nieoficjalne, że gdybym chciał, to oni, w jakiś sposób pomogliby mi dograć te cztery brakujące mecze. W sparingach, spotkaniach mniej ważnych. Po dymisji Leo Beenhakkera dzwonił nawet Stefan Majewski i proponował powrót. Odmówiłem. Nie chciałem ściemniać, udawać, kombinować. Moja meta była na 96. metrze... Co by to zmieniło, że rozegrałbym 100 meczów w kadrze? Byłbym lepszym piłkarzem?
    A dziś, życie! Jeden woli pojechać z kolegami na grzyby, wypić flaszkę, pogładzić się po opasłym brzuchu i fantazjować, jak to groził Gianluce Pagliuce przed meczem w tunelu, chociaż spotkać go tam nie miał prawa. Mnie to nie kręci. Zamiast narzekań niespełnionego piłkarza wybieram zakupy w Zurychu, wypad do dobrej dyskoteki w Paryżu albo kawę ze znajomą w Barcelonie. Carpe diem! Powiodło mi się w życiu. Ale powiodło nie dlatego, że dostałem coś za darmo od losu. Sam sobie na to zapracowałem. Bąk gwiazdorzy? Nie, Bąk to ciągle ten sam normalny facet. Lubelak. Z Kalinowszczyzny.
    KONIEC
    ..

  • @Myfavoritealbums666
    @Myfavoritealbums666 3 года назад +3

    Chciałbym zobaczyć którąś z książek ś.p. Wójcika - to byłby sztos !

  • @rafa459
    @rafa459 3 года назад +6

    Dlaczego na Spotify puściliście w piątek te biografie podpisaną jako odcinek piątkowy? Czyżby to było to wasze legendarne poczucie humoru? 😛

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Wot i ogórcy prijechali...
    Kto mógł w Poznaniu podniecać się transferem jakiegoś Jacka Bąka z Motoru Lublin, skoro do Lecha wracał Mirosław Okoński? Legenda klubu, gość, który lewą nogą mógł się golić, a jakby ktoś poprosił, to i jego by opędzlował.
    Na pierwszym treningu grałem na niego. Piłkę miał przy nodze, myk, i nawet nie wiedziałem, kiedy założył mi siatkę. „Młody, nie śpij" - usłyszałem od „Mundka". Dostać siatkę od niego to nie był wstyd. Nie tacy jak ja dostawali. W Lechu był traktowany na specjalnych prawach. Wychodził na trening, pokręcił trochę nami, trafił parę razy z wolnego w okienko i zajęcia zaliczone. A później prysznic, ładne ubranie, perfumki, do mercedesa i jazda na miasto. Słyszałem opowieści, że jak tańczył Okoński, to bawił się cały Poznań. Czy zdarzyło mi się kiedyś ruszyć z nim? Wolne żarty... Ruszyć to ja mogłem na bilard do restauracji „Dąbrówka", a nie z „Mundkiem". To był schyłek jego grania. Miał 34 lata, prawie dwa razy więcej ode mnie. Pewnie wiedział, że nie zrobił kariery na miarę swojego talentu. Fakt, błyszczał przez dw a sezony w Bundeslidze, pastwił się nad tamtejszymi obrońcami, ale facet z takim pokrętłem, techniką powinien strzelać gole dla Realu Madryt. Czy żałował, że nie strzela? Wątpię. Co przeżył, to jego.
    Mój początek w Lechu był... No właśnie, jaki? Nieszczególny. Szlag mnie trafiał, bo przez targi między Lechem a Motorem przeszły mi koło nosa trzy mecze w lidze. Motor w negocjacjach reprezentowało dziesięć osób, choć w klubie widziałem wcześniej może cztery z nich. Każdy chciał coś uszczknąć. Wyczuli promocję. Ostatnia okazja, żeby zarobić na Motorze. Krzyknęli: 5 miliardów złotych. Ryszard Górka, sponsor Lecha nie chciał się zgodzić. I słusznie, nie byłem tyle wart. W końcu zapytał tych z Lublina: „2 miliardy 800 tysięcy i ani złotówki więcej. Bierzecie?" - zapytał. Wzięli. Po odbiór forsy przyszli z torbami, reklamówkami i obłędem w oczach. W Lechu zadebiutowałem w meczu przeciwko Szombierkom Bytom. Trener Henryk Apostel wpuścił mnie na pół godziny. Słabo to wyglądało. Zamiast w obronie, grałem na prawej pomocy. - Synku, gdzie ty biegasz. Synku, ustaw się lepiej - ciągle słyszałem Kazka Moskala. „A gdzie mam biegać, skoro na boku pomocy gram pierwszy raz w życiu" - tylko pomyślałem, bo powiedzieć głośno tego się nie odważyłem. Cieszyło mnie, że w ogóle gram. Moje męki jako skrzydłowego skończyła kilka tygodni później kontuzja Pawła Wojtali. Zająłem jego miejsce w obronie i choć konkurencja była duża - Rzepka, Kryger, Bereszyński czy Łukasik - miejsca już nie oddałem.
    Lech był dla mnie jak zagraniczna drużyna. Blisko Niemiec, z gwiazdami, od których uczyłem się na każdym treningu. Lepiej trafić nie mogłem. Śmieszyła mnie jedynie ta poznańska gwara. Pyry, bejmy, wiara... Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co słyszałem później na reprezentacji. Kiedy siadałem do stołu razem z Wandzikiem, Warzychą czy Szewczykiem i oni zaczęli nawijać po śląsku, czułem się jak na zagranicznej wycieczce. Nic nie rozumiałem. W Poznaniu trafiłem na starych wyjadaczy, ale fali nie było. Zaskoczenie było jedynie na początku, w szatni. Wyciągałem sprzęt z torby, kiedy ktoś szturchnął w ramię: „Kolego, nic tobie się nie pomyliło? Zmykaj na pięterko". Nie wiedziałem, że w Lechu są dwie szatnie. Na dole dla starszych, na piętrze rozbierali się młodzi. Nikt nie protestował, taki był zwyczaj. W swojej spotkałem Piskułę, Radomskiego, gdzieś przemknął Wichniarek. Poza szatniami ze starszymi różniły nas też zarobki, ale nie narzekałem. Po Motorze, gdzie dostawałem najmniejsze z możliwych stypendiów, czułem się, jakbym trafił szóstkę w totka. I to co miesiąc! A po wygranym meczu odbieraliśmy jeszcze premie w pokoju u kierownika zespołu. Wzywał nas po kolei i każdemu wręcza_ 322 wypchaną kopertę. Stać mnie było na porządny samochód. Z Wojtalą rywalizowaliśmy, kto częściej zmieni auto. W pierwszym roku gry w Lechu przesiadałem się jedenaście razy. Praktycznie co miesiąc podjeżdżałem na klubowy parking nowym wozem. Pomyślicie, odbiło gówniarzowi. Nie. Zamiast przepuszczać pieniądze w kasynie albo tracić na alkohol, wolałem wydać na samochód. Jeździłem alfą romeo, fordem sierra, oplem, mazdą i Bóg wie, czym jeszcze. Jak już trochę pograłem w Lechu to kupiłem porsche. Kiedyś pojechałem nim do Lublina. Raczej poleciałem, niż pojechałem, czułem się w nim jak w samolocie. 450 kilometrów złamałem w 4 godziny. Gdybym teraz tak leciał, ze strachu schudłbym ze 30 kilogramów. Ale wtedy? Który małolat przejmowałby si_ 1 takimi sprawami? Gaz do dechy i czułem, że żyję! Przychodziłem do drużyny mistrzów Polski, czekały nas mecze w pucharach. To był pierwszy sezon, w którym wprowadzono Ligę Mistrzów, awans do fazy grupowej gwarantował zespołom miliony dolarów. Po losowaniu drugiej rundy, w której trafiliśmy na IFK Goteborg, wybuchła euforia. Górka zacierał ręce, mamił bogactwem, jakie nas czeka po ograniu Szwedów. Za awans obiecał po 40 tysięcy dolarów na głowę. Ładna sumka. Za przejście Skonto Ryga w pierwszej rundzie zarobiliśmy po 1,5 tysiąca. A teraz? 40 tysięcy! Za taką kasę nikt z nas nie jeszcze nie grał. Podział łupów zaczęliśmy długo przed dwumeczem ze IFK. Kładłem się w nocy i śniły mi się te dolary. Kolega któregoś dnia wypalił w szatni:
    - Wiecie co zrobię z pieniędzmi za IFK?
    - Co?
    - Kupię sobie solarium do domu, nie będę już musiał nigdzie chodzić. W tym szaleństwie zapomnieliśmy o jednym - trzeba było jeszcze wyeliminować Szwedów. Do Göteborga razem z nami poleciał kucharz i fura polskiego jedzenia. Obawiano się powtórki sprzed dwóch lat. Wtedy Lech grał na wyjeździe z Olympique Marsylia. Po pierwszym meczu, niespodziewanie wygranym w Poznaniu 3:2, wzrosły szanse na wyeliminowanie bogatych Francuzów. Gospodarze nie zamierzali jednak bezczynnie patrzeć na to, czy jacyś prowincjusze ich wyeliminują. Dosypali chłopakom jakiś prochów do soku. Nasi stali się senni, po boisku biegali zamuleni, co Francuzi wykorzystywali z bezwzględnymi uśmiechami. Skończyło się na 6:1. Ci, którzy byli wtedy w Marsylii wspominali, że w trakcie meczu jeden z zawodników... zasnął na ławce. Wyobrażacie sobie? Jego koledzy zbierają łomot na boisku, a on obok śni o dupach.
    W Goteborgu zagraliśmy tak, żeby nie stracić gola. Nie udało się. Po klopsie Kazka Sidorczuka przegraliśmy 0:1. Nikt jednak nie rozpaczał.W Poznaniu mieliśmy łatwo odrobić straty. Mało kto zwracał uwagą na to, że jesteśmy bez formy. W lidze złapaliśmy zadyszkę, zremisowaliśmy dwa mecze. Niektórzy myśleli, że to zasłona dymna przed rewanżem. Trener IFK powiedział, że skoro na mecz przyjdzie 25 tysięcy kibiców, to życzy nam wygranej i przewiduje 2:1 dla Lecha. Dowcipniś. Na boisku obyło się już bez żartów. Wypunktowali nas 3:0. Bramkarz IFK, Thomas Ravelli opowiadał, że 90 minut nudził się i stał oparty o słupek. Niestety, tak było. W lidze zeszło z nas powietrze. Niby graliśmy dobrze, ale lepsi byli i ci z Legii, i z ŁKS. Przed ostatnia kolejką już tylko oni walczyli o mistrza. No i przesadzili w tym wyścigu. Tak, tak, przegięli ze strzelaniem. Jedni walnęli sześć bramek, drudzy siedem. Przekrętem śmierdziało na odległość. Tego zdania był też PZPN. Jego władze ukarały Legią i ŁKS odebraniem punktów, mistrzostwo przypadło trzeciej drużynie w tabeli. Czyli Lechowi. Nie było może u nas wielkiego wybuchu radości, w końcu tego tytułu nie wywalczyliśmy normalnie. Najbardziej cieszyła nas możliwość gry o Ligę Mistrzów, no i, co tu kryć, premie za mistrzostwo. Nasze interesy zabezpieczali Sidorczuk, którego nazywaliśmy „Księgowy" oraz Trzeciak. Lepszych przedstawicieli nie mogliśmy wybrać. Dbali o naszą każdą złotówkę, teraz też wybrali się do działaczy.
    - Kiedy dostaniemy pieniądze za tytuł?
    - zapytał Kazik na górze.
    - Przecież zajęliście trzecie miejsce.
    - Nie, zdobyliśmy tytuł. Gramy o Ligę Mistrzów.
    - To tam sobie odbijecie - taki był koniec rozmów.
    W eliminacjach trafiliśmy na Spartak Moskwa. Ten rywal nie powodował u nas drżenia łydek, dziękowaliśmy losowi za szansę na rehabilitację za wstydliwe porażki ze Szwedami. Tylko, że było jeszcze gorzej niż przed rokiem. Rosjanie zmietli nas z boiska już w pierwszym meczu. W Poznaniu przegraliśmy 1:5. Rację miał Wiktor Onopko, obrońca Spartaka. Kiedy zobaczył nas przed rewanżem wychodzących z autokaru powiedział do kolegi głośno, tak żebyśmy słyszeli: - Wot i ogórcy prijechali...

  • @DarkAinaeL
    @DarkAinaeL 3 года назад

    Recenzje Tetryków? TOP!

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Do tortu trzeba wielu
    Odżyłem po wypożyczeniu z Lyonu do Lens. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy w tym klubie rozegrałem najlepszą rundą we Francji. W lidze szliśmy łeb w łeb z Lyonem. O tytule miał zadecydować nasz bezpośredni mecz - mówi Jacek Bąk.
    Wygrany zgarniał pełną pulę. Przed spotkaniem zatrzymaliśmy się w La Tour-de-Salvagny, pięknie położonej miejscowości w lesie pod Lyonem. Miała być cisza i spokój. Nie było ani jednego, ani drugiego. O trzeciej w nocy część chłopaków miała nieoczekiwaną pobudkę. Pod nasz hotel zjechało kilkudziesięciu miejscowych kibiców. Rozpoczęli swój koncert, kocią muzykę z bębnami i trąbkami. Miałem szczęście, że okna mojego pokoju wychodziły na wewnętrzny dziedziniec hotelu. O zajściu dowiedziałem się na śniadaniu.
    Na miejscu szybko pojawili się policjanci. Fani Lyonu nie stawiali oporu. Swoje już zrobili. Piłkarz wybudzony w noc poprzedzającą mecz już nie zaśnie. Tym bardziej jeżeli jest przed najważniejszym spotkaniem w sezonie. Część moich kolegów leżała więc w łóżku i przez kilka godzin głupio gapiła się w sufit, oczekując na poranek.
    Nazajutrz Lyon nas stłamsił. Nawet przez chwilę nie mieliśmy prawa sądzić, że wygramy. Nie, nie dlatego, że połowa drużyny nie spała w nocy. Byliśmy dużo gorsi. Strzeliłem honorowego gola dla Lens. Koledzy żartowali, że to dlatego, że jako jeden z nielicznych byłem wyspany. Mecz jednak przegraliśmy. Mistrzostwo też.
    Można powiedzieć, że to był dla mnie udany sezon. Jesienią zagrałem w Lyonie jeden mecz, mogłem więc uważać się za mistrza Francji. Wiosną byłym już Lens, z którym zostałem wicemistrzem. Nie czułem jednak żadnej radości. Po meczu pogratulowałem niedawnym kolegom. Natknąłem się też na Jacquesa Santiniego, który obrzydził mi ostatnie półtora roku w Lyonie. Nasze spojrzenia się spotkały. Szybko odwróciłem się do niego plecami. Każdemu podam rękę, ale panu, monsieur Santini, nigdy w życiu! Dobra wiadomość przyszła po meczu od szefów Lens. Zdecydowali się mnie wykupić z Lyonu za 4 miliony euro.
    Zawsze zastanawiałem się, dlaczego Paris Saint Germain nie odnosi sukcesów na miarę pieniędzy pompowanych w ten klub przez sponsorów.
    - Jacek, mamy wolny weekend. Jedziesz z nami do Paryża? - propozycja Sebastiena Chabberta, bramkarza Lens, brzmiała kusząco.
    - Wy macie wolne. Lecę do Polski na kadrę - odpowiedziałem. Po powrocie do klubu wysłuchiwałem opowieści kolegów o ich przygodach. Chabbert piłkarzem był może przeciętnym, za to znakomicie sprawdzał się przy organizowaniu imprez. Typowy bawidamek, którego nigdy nie widziałem dwa razy z tą samą dziewczyną.
    W końcu przyjąłem zaproszenie kolegi, od kilku miesięcy namawiającego mnie na wypad do stolicy. Poszliśmy do klubu, do którego nikt z ulicy nie mógł się dostać. Pewnie to samo spotkałoby i mnie, gdyby nie znajomy. Miał klubową kartę. Słyszałem, że kiedyś jakiś facet dawał ochroniarzowi 5 tysięcy euro za wejście, ale i tak pocałował klamkę. W środku tego lokalu zaniemówiłem z wrażenia. Jestem wysokim facetem, ale tam musiałem się prostować, żeby nie być niższym od dziewczyn. Przyszły chyba tylko same modelki z najlepszych wybiegów. Po tamtym wieczorze przestałem się dziwić piłkarzom PSG, że tak trudno skupić im się na grze w piłkę. W mieście pełnym pokus karierę mogą zrobić tylko piłkarze z charakterem. Najwyraźniej w ostatnich latach brakowało takich w Paryżu.
    W ciągu 10 sezonów zagrałem 199 meczów w lidze francuskiej. Czy mogło być więcej? Mogło. Kontuzje zabrały mi 2,5 sezonu. Stać mnie było na więcej. Zabrakło mi siły przebicia. Zawodników grających na wysokim poziomie jest wielu. Wygrywa ten, kto ma skuteczniejszego agenta. Poważna piłka właśnie na tym polega. Przy transferze z Lens do Al-Rayyan poznałem Rashida Tajmuta, arabskiego menadżera mieszkającego w Brukseli. Zdradził mi: „Jacek, bez układów zginiesz w tym świecie. Gdybym poznał cię 10 lat temu, to grałbyś teraz w lidze hiszpańskiej". Miłe słowa, ale to już niczego nie zmieniało.
    Ronaldinho, Drogba, Henry, Pauleta... We Francji stawałem naprzeciw wielu gwiazd. Przyjemnie się zrobiło, kiedy Djibril Cisse w wywiadzie dla „L'Equipe" wyznał, że najlepszym obrońcą przeciwko któremu grał w Ligue 1 był Jacek Bąk.
    Najlepiej zapamiętałem Marco Simone. Włoski cwaniak. Na boisku podchodził do mnie i... dmuchał mi w twarz. Byle tylko sprowokować. Podawał rękę i jednocześnie deptał moją stopę. Pamiętam mecz, w którym szybko dostaliśmy po żółtej kartce. Stało się jasne, że prędzej czy później któryś z nas wyleci z czerwoną. Zareagowali trenerzy. Obu nas zdjęli z boiska.
    W swoich drużynach spotykałem artystów. Prawdziwych piłkarskich artystów. W Lyonie takim piłkarzem był Juninho. Zostaliśmy kiedyś po treningu, zaprosiliśmy też Gregory Coupeta. Juninho ustawił piłkę daleko, naprawdę daleko od niego. Łatwiej było ustrzelić przelatującego ptaka niż wcelować do bramki. Na pięć prób Juninho trafił dwa razy. Zaznaczyłem miejsce, gdzie ustawiał piłkę i zmierzyłem odległość krokami. Wyszło 41 metrów.

    Po 10 latach spędzonych we Francji chciałem z niej wyjechać. Wiedziałem od Artura Boruca o zainteresowaniu Celticu, miałem też ofertę z Gaziantepsporu, którą traktowałem jako awaryjną. Któregoś dnia zaskoczył mnie Jerome Leroy, kolega z Lens. Rozmawialiśmy po treningu.
    - Luis Fernandez będzie trenerem w Katarze i szuka doświadczonego obrońcy z naszej ligi. Podpowiedziałem mu twoje nazwisko. Wydaje się zainteresowany, skontaktuj się z nim - Leroy podyktował mi numer komórki trenera, którego znał z gry w PSG. Zadzwoniłem tego samego dnia.
    - Szukam ekipy do Kataru. Jak to widzisz? Za rok masz mistrzostwa świata, wyjeżdżając sporo ryzykujesz - nie krył Fernandez
    - Bez obaw. Z trenerem dobrze się do nich przygotuję - trochę mu przysłodziłem.
    - Dobre. Podoba mi się ta odpowiedź - Fernandez był konkretny. Umówiliśmy się na spotkanie w Paryżu, w Mariotcie przy Champs-Élysées. - Przylecą Arabowie. Dogadacie się, świetnie. Nie wyjdzie, zapominamy o sprawie - zakończył trener.
    Na szczęście nie musieliśmy o niczym zapominać. Jadąc do Paryża nawet nie wiedziałem, o jaki klub chodzi. Magnesem były zarobki, o jakich we Francji krążyły legendy. Szejkowie nie chcieli jednak dać mi tyle, ile oczekiwałem. Fernandez sprawiał wrażenie sfrustrowanego. W końcu zwrócił się do gości: Dajcie Bąkowi tyle, ile chce. Będzie mi potrzebny. Arabowie pokręcili głowami. Miałem wrażenie, że droczą się ze mną z nudów. Są tak bajecznie bogaci, że dla nich dodatkowe 50 czy 100 tysięcy euro nie było odczuwalne. Negocjowali tylko po to, żeby coś się działo. W końcu przyjęli moje warunki. Fernandez lekko się uśmiechnął. Dzięki trenerze!
    Została mi jeszcze rozmowa z Gervaisem Martelem, prezydentem Lens. Nie chciał, żebym odchodził.
    - Jacek, przemyśl to jeszcze - mówił zaskoczony.
    - Mam 32 lata. Na koniec kariery dostałem ofertę, jaka pewnie się już nie powtórzy.
    - Nie będę cię trzymał z pistoletem przy głowie - rzekł Martel. Nie żądał za mnie wygórowanej sumy. Szejkowie zapłacili 50 tysięcy dolarów.
    Z Al-Rayyan podpisałem kontrakt życia. Z zarobionych pieniędzy musiałem odpalić też coś tym, którzy organizowali ten transfer. Nazwijmy to placowym. W pierwszym roku gry w Katarze było to 200 tysięcy euro, w drugim o 100 tysięcy więcej. Takie są reguły i nie powinno to nikogo dziwić. Kiedy na stole pojawia się tort, nie można go jeść samemu. Człowiek może co najwyżej się rozchorować. Trzeba się podzielić. Chyba wiecie, o co mi chodzi...

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +3

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: To my, Polacy!
    Niespodzianki mogą nas spotkać nawet na końcu świata. Grałem jakiś mecz w Al-Rayyan na tradycyjnie pustym stadionie. Kilka kopnięć i słyszę swojskie: "Jaaaaceeek!".
    Szybko zorientowałem się, skąd dobiegają głosy. To było dwóch facetów, których 1,5 godziny temu widziałem na drodze z Dohy. Szli wtedy poboczem lekko chwiejnym krokiem. „Uuu, musiało być wczoraj nieźle" - pomyślałem, mijając ich samochodem. A teraz ci goście machają do mnie i wrzeszczą: „Jaaaaceeek! To my, Polacy!". I tak przez 90 minut. Musiałem ich poznać. Po meczu podszedłem pod trybunę, gdzie siedzieli.
    - Co wy tu robicie?! - pytam.
    - Przyszliśmy z Doha.
    - Przecież to 25 kilometrów!
    - Pracujemy tam na budowie, 25 jest nas z Polski. Reszta chłopaków też chciała przyjść, pogadać, ale rozumiesz... Fajrant mamy i wczoraj trochę posiedzieliśmy...
    - chłopaki byli autentycznie zmieszani.
    Mieli szczęście, że nikt ich nie przyłapał na piciu. W Katarze spożywanie alkoholu w miejscach publicznych karane jest chłostą lub więzieniem. Podobnie obraza uczuć religijnych. Arabowie są bardzo wrażliwi na tym punkcie. Na treningach, o godzinie 18 robiliśmy przerwę na modły miejscowych piłkarzy. Żonglowałem wtedy gdzieś z boku. Zawodnicy modlili się także w szatni. Rozkładali przede mną dywaniki i musiałem uciekać z Emile Mpenzą od łazienki. Śmialiśmy się w kiblu, ale tak, żeby nikt tego nie widział. Nie chcieliśmy nikogo urazić.
    W pierwszym roku w Katarze kilkanaście razy znalazłem się w jedenastce kolejki. Na początku nawet tego nie wiedziałem. W końcu kolega pokazał mi w gazecie moje nazwisko pisane po arabsku. Od tamtej pory mogłem już sam sprawdzać co kolejkę, czy dziennikarze i tym razem mnie wyróżnili. Stałem się rozpoznawalny. Przekonałem się o tym przy wymianie prawa jazdy. Przyszedłem rano pod odpowiedni budynek i aż się przeraziłem. Kolejka na trzy godziny stania. Na szczęście byłem z klubowym opiekunem. Zniknął gdzieś na moment i zaraz znalazłem się już w środku, na badaniu wzroku. Lekarz nawet się mną nie zainteresował. Siedział za biurkiem i pisał esemesa. Wskazał na tablicę z literami różnej wielkości i kazał czytać. Więc zakrywam lewe oko, i recytuję: c, k, z... Ta mten nadal nie odrywa się od telefonu. Wreszcie chyba skończył pisać, zerknął na mnie i... żebyście widzieli jego minę. „Ooo, kapitan Bak, Al-Ryaan, kapitan Bak" - wyskoczył do góry, jakby zobaczył ducha. Trach! Dzięki jego pieczątce byłem już spokojny o egzamin.
    Któregoś razu o mały włos nie spóźniłem się na samolot do Polski. Był weekend, a nasz mecz kończył się o godzinie 22. Trzy godziny później miałem lecieć do kraju. Ze stadionu musiałem szybko pojechać do domu, przebrać się i zabrać bagaże. Cieszyłem się, że z tych kilku dni odpoczynku w Lublinie. Dobry humor popsuł mi kierownik drużyny. „Jacek, wylosowali cię na kontrolę antydopingową". - O k...! - przemknęło mi przez głowę. Po meczach rzadko kiedy chciało mi się sikać i z reguły zajmowało mi to dwie godziny. W tym przypadku oznaczało to, że samolot odleci beze mnie. Powiedziałem o tym kierownikowi. Wybiegł z pokoju i po chwili wrócił zadowolony.
    - Dobra, załatwione. Uciekaj - powiedział.
    - A co z kontrolą? - zapytałem zdziwiony.
    - Nic się nie martw. Jedź do domu, bo jeszcze się spóźnisz na samolot - powiedział z troską w głosie.
    Wybiegając z klubu, w drzwiach natknąłem się jeszcze na szejka, właściciela Al-Rayyan. Uśmiechnął się tajemniczo. Wiedziałem, co to znaczy. Do kontroli poszli inni. Za mnie sikał bramkarz.
    - Jeszcze do nas wrócisz - usłyszałem od szejka, kiedy po pierwszym roku wyjeżdżałem z Kataru. Szczerze w to wątpiłem. Mój kontrakt właśnie wygasł i nikt nie rozmawiał ze mną o jego przedłużeniu. Spakowałem rzeczy i czekałem na inne propozycje. - Nie pękaj, jak szejk ci powiedział, że zostaniesz, to zostaniesz - uspokajał mnie Rashid Tajmut, menedżer, który organizował mój wyjazd do Kataru.
    Oferty szybko się pojawiły. Tę najciekawszą - z Livorno - otrzymałem w trakcie mistrzostw świata w Niemczech. Ucieszyłem się, że na stare lata chcą mnie jeszcze w Serie A. Zadzwoniłem do Rashida, żeby zaczął organizować moją przeprowadzkę z Kataru. W moim mieszkaniu zostały walizki.
    - Jacek, wstrzymaj się jeszcze jeden dzień. Zadzwonię do nich i zorientuję się, co i jak
    - nasza wieczorna rozmowa trwała krótko.
    Rano przeczytałem esemesa od Rashida: „Lecę do ciebie. Mam kontrakt z Al-Rayyan. Oddzwoń, jak wstaniesz". Oddzwoniłem. Rashid czekał na lotnisku w Hanowerze. Dostałem od Pawła Janasa zgodę na krótki wyjazd z Barsinghausen. Po obiedzie byłem już w drodze do Hanoweru.
    - A nie mówiłem ci, nie mówiłem - triumfował Rashid, kiedy na kawiarnianym stoliku podpisywałem nowy kontrakt z Al-Rayyan. - Szejk jak coś obiecał, to tak już jest...
    Żaden klub w Katarze nie ma oficjalnego budżetu. Jeśli brakuje mu pieniędzy, to właściciel podpisuje czek na odpowiednią sumę i kłopot z głowy. W lidze karty rozdają trzy kluby - Al-Rayyan, Al-Sadd i Al-Gharafa. Z tymi ostatnimi spotkaliśmy się w finale krajowego pucharu. Na meczu miał pojawić się emir Kataru. Pech polegał na tym, że władca się spóźnił, a bez niego nie można było zacząć. Pięć minut, piętnaście, dwadzieścia... Staliśmy w tunelu i zaczynałem się lekko niecierpliwić. A jeżeli gościa nie będzie przez trzy godziny, tyle mamy tam stać? Na szczęście po pół godziny pojawił się na trybunach i sędzia mógł gwizdnąć po raz pierwszy.
    Kiedy gwizdnął ostatni raz, cieszyliśmy się ze zdobycia pucharu, wygraliśmy po karnych. Na fetę wyjechaliśmy odkrytym autokarem na główną ulicę w Dosze. Kibice parkowali samochody gdzie popadnie i tańczyli gdzie popadnie. Powstał gigantyczny korek. Przejechanie trzech kilometrów zajęło nam 3,5 godziny.
    Puchar Kataru, moje jedyne trofeum z Al-Rayyan, to wciąż było za mało dla wykładającego swoją forsę szejka. Wściekał się po porażkach i wszystkich chciał wyrzucić, za to po wygranych zapewniał nam, czego dusza zapragnie. Niepowodzenia odreagowywał na trenerach, w ciągu dwóch sezonów w Al-Rayyan miałem ich ośmiu. Luis Fernandez, który mnie ściągnął do Kataru, popracował pół roku. Nigdy nie ukrywał, że przyjechał do Kataru po kasę i swobodnie traktuje swoje obowiązki. Wychodził boso na trening i wołał do miejscowych: „Chłopaki, porozciągajcie się dokładnie". Nas, Europejczyków, zapraszał wtedy do siatkonogi. Graliśmy dobrą godzinę, a Arabowie, znudzeni rozciąganiem, kibicowali z boku.
    Chwilę potrenował mnie Rabah Madjer, w Europie kojarzony z golem dla FC Porto strzelonym piętą w finale Pucharu Europy. Piłkarzem może i był dobrym, za to trenerem nijakim. Czułem się u niego, jak... w trampkarzach Motoru. Uczyłem się prowadzenia piłki, czy oddawania strzałów. Rzucał piłkę, uderzałem z woleja, a on chwalił: „Brawo Jacek, tak trzymać". Hmm, już to kiedyś słyszałem. A tak, u trenera Famulskiego. Miałem wtedy 9 lat.
    W drugim sezonie gry w Katarze, już po mistrzostwach świata w Niemczech zeszło ze mnie ciśnienie. Zacząłem być w formie, co tu kryć, lekko plażowej. Widziałem to po sobie. Do tego doszła depresja. Poważnie. Bałem się, że tutaj, na końcu świata, nawet jeśli stałoby mi się coś złego, nikt by się o tym nie dowiedział. Dojrzałem do decyzji o opuszczeniu katarskiego raju.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Leo zmień taktykę
    - Źle mnie zrozumiałeś. To ty musisz zrobić karnego... - chwila ciszy i za moment: - Jeśli "zrobisz", dostaniesz 10 tysięcy dolarów - padła propozycja.
    Było po piętnastej. Z hotelu w Brukseli zadzwoniłem do syna, kilku znajomych i wyciszyłem komórkę. Nie lubię, jak ktoś w drzemce przeszkadza. Ledwie oczy zamknąłem, dzwoni telefon, stacjonarny. Jasna cholera.
    - Cześć Jacek!
    - Cześć... - rzuciłem, choć nie miałem pojęcia, z kim rozmawiam. Po pierwszym pytaniu podejrzewałem, kto zawraca gitarę - belgijski dziennikarz. Poznałem po akcencie, pamiętam doskonale, jak po francusku mówił Belg Emile Mpenza, z którym grałem. Pytanie dziennikarza nie było oryginalne.
    - Jacek, jak będzie w meczu z Belgią?
    - No, jak ma być? Wygramy - starałem się szybko zakończyć nieoczekiwaną rozmowę.
    - A może będzie karny? - zapytał.
    - Dla nas? No, fajnie by było. Na 99 procent gol! - zaśmiałem się.
    - Źle mnie zrozumiałeś. To ty musisz zrobić karnego... - chwila ciszy i za moment:
    - Jeśli „zrobisz", dostaniesz 10 tysięcy dolarów - padła propozycja.
    Jedno się wyjaśniło, nie był to dziennikarz.
    - Słucham?! Ja mam zrobić karnego?! Z kim ja w ogóle rozmawiam?!
    Rozłączył się.
    Chwilę po rozmowie z „ktosiem" wahałem się, czy nie olać sprawy. „Ale jeśli ten palant mnie nagrał?" - wolałem, żeby Leo wiedział. O drzemce zapomniałem. Poszedłem z Bobo Kaczmarkiem,do Beenhakkera na małą naradę. Padł pomysł, żeby zadzwonić na policję. Szybko upadł.
    - Nie ma co robić rabanu przed meczem. Przyjedzie policja, będziesz zeznawać dwie godziny. Zostawmy tę gównianą sprawę w spokoju - zdecydował Leo.
    Spokoju to ja już nie miałem. A jeśli przypadkiem zrobię karnego? Piłka trafi w moją rękę? Jakiś głupi faul. No żesz k...! Grałem jak podłączony do prądu, czekając, aż ktoś pociągnie wajchę w dół. Na naszym polu karnym poruszałem się jak po polu minowym. Gdy wybijaliśmy piłkę daleko od bramki, cieszyłem się w duchu, jakbyśmy gola strzelili. Koszmarnie dłużył się ten mecz, ale jak w hollywoodzkim filmie zakończył się happy endem. Radek Matusiak zdobył bramkę, a Belgowie nie mieli karnego... Gwizdek. Koniec. Do szatni szedłem, jakby ktoś mi z pleców zdjął dwa worki cementu. Radość jak z wygranej w totka.
    Wszatni opowiedziałem chłopakom o tym telefonie. Z FIFA i UEFA dzwonili, wypytywali. W końcu przed meczem z Armenią w Kielcach wpadło czterech gości z prokuratury. Przesłuchano mnie i zaraz umorzono sprawę. Ustalono tylko, że telefon był (co mnie akurat nie zdziwiło) i że ktoś dzwonił z budki. Żałowano, że nie było żadnego świadka tej rozmowy. Nie mogło być, bo sam mieszkałem na zgrupowaniach. Ostatni raz dzieliłem z kimś pokój, grając w Lens. Nie do wytrzymania. Głównie czarnoskórzy kumple łazili po pokoju do drugiej, trzeciej w nocy. Potrafili zamknąć się w łazience i nawijać przez telefon non-stop dwie, trzy godziny. Albo zasypiali przed włączonym telewizorem. Najdłużej wałęsali się po pokojach ci, którzy nie grali. Oni mogli podejść do sprawy na luzi e. Nie pasowało mi to i za którymś razem powiedziałem, że chcę mieszkać sam. Miałem w d..., czy ktoś uzna to za fanaberię. Miałem swój rytm: 23 spać, pobudka o 7. W kadrze od czasów Jerzego Engela też mieszkałem sam.
    Kolejne eliminacje przechodzimy suchą stopą. Deja vu. Jedziemy na
    Euro do „mojej" Austrii. Grubo przed mistrzostwami zaczęliśmy w szatni Austrii Wiedeń sobie dogryzać.
    - Chłopaki, was to po trzydniowej imprezie spralibyśmy 3:0! - śmiałem się z naszych grupowych przeciwników.
    I gdyby nie Artur Boruc, rzeczywiście byłoby 3:0. Ale dla nich. W Austrii graliśmy beznadziejnie taktycznie. Nasza taktyka była ka-ta-stro-fą. Leo uznał, że skoro gramy w zawodowych klubach to do każdej taktyki raz-dwa się dostosujemy. Dlatego tylko podczas odpraw była mowa o taktyce, na boisku już jej nie ćwiczyliśmy. Niemcy udowodnili nam, że gramy w obronie za wysoko - wystarczyła prostopadła piłka i już lecieli sam na sam z Borucem.
    Przed meczem z Austrią poszedłem do Kaczmarka i mówię, żeby pogadał z Leo o tej taktyce. Nawet jakiś ekspert w miejscowej telewizji po pierwszym, przegranym meczu z Niemcami zauważył, że nasza obrona gra najwyżej ze wszystkich zespołów w Euro. Bobo porozmawiał z Leo. Niczego nie wskórał. Z Austrią zagraliśmy tak samo, fundując tym sposobem pracowite 90 minut Borucowi. Pomnik trzeba było mu postawić za to, co wybronił. Po ostatnim meczu bluzę od Artura wziął trener Chorwatów Slaven Bilić. Jego syn uwielbia Boruca. Pewnie jeszcze bardziej go polubił za parady z Euro.
    Przed meczem z Niemcami kapitanem został Maciek Żurawski.
    - Jacek, jestem z ciebie zadowolony, ale czy mógłbyś oddać opaskę kapitana Maćkowi Żurawskiemu? - spytał Leo.
    - Nie ma sprawy - mówię. - Nie jest to dla mnie najważniejsze.
    Leo pokazał klasę, zapytał, pogadał, a przecież mógł powiedzieć po prostu „oddaj opaskę!". Wyjaśnił, że chciałby przenieść więcej odpowiedzialności „do przodu", żeby tam grający piłkarze poczuli się pewniej. Nie podejrzewam, żeby to był kit. Tak czy siak, w Polsce nie ma trenerów, którzy by tak rozmawiali, mieli podobne podejście.
    Ostatecznie na ziemię sprowadzili nas Austriacy i sędzia Howard Webb. Ten karny w ostatnich sekundach wyrzucający nas z turnieju i dający cień nadziei dla Austrii był zwykłym wałem. Gdyby turniej nie odbywał się w Austrii, gdzie na co dzień grałem, mam przyjaciół, Webb dostałby w... łeb. Był moment, że chciałem na niego ruszyć. Powiem krótko: powinienem go pier... w ryj, bo gdyby był taki drobiazgowy przez cały mecz, to chodzilibyśmy z Austriakami od karnego do karnego.
    Szybko zmyłem się po mistrzostwach. Nie było sensu tam siedzieć. Wracałem samochodem do Warszawy z kolegami Sławkiem i Robertem. Porsche cayenne Roberta. On traktuje auto jak zwierzę, swojego najlepszego przyjaciela. „Trzeba zajechać na stację, krówkę nakarmić" - mawiał przed tankowaniem. Krówka nieźle paliła. - Panowie, wracamy, zapominamy o Euro - obiecywaliśmy sobie. Ale i tak rozmawialiśmy całą drogę o klęsce. Więc powrót odbył się pod hasłem: „Było, ale się spier...".
    Po Euro namawiano mnie: „Zostań w kadrze, dograsz cztery mecze, będziesz miał setkę". Ale czułem, że mój czas minął. Nie chciałem robić jakichś podchodów, żeby mieć te 100 meczów. Przed meczem z Czechami na pełnym Stadionie Śląskim pożegnałem się z kadrą, ale pomysł wyszedł od Beenhakkera, a nie od PZPN.
    Fajny był prezent od drużyny: tablica z moimi zdjęciami z gry w kadrze. Podobno planowali kupno zegarka, ale Michał Żewłakow, doświadczony i na boisku i w życiu, odwiódł kolegów od tego pomysłu, tłumacząc, że i tak mam pokaźną kolekcję.
    Drugie podejście do zakończenia kariery reprezentacyjnej poszło zgodnie z planem. Pierwsze „spaliłem". Za czasów Pawła Janasa po klęsce z Danią 1:5 przyplątała mi się kontuzja. Byłem podłamany, nie szło mi. Chciałem skupić się na tym, by w klubie miejsca pilnować. Ale wyleczyłem się, wzmocniłem kolano, humor wrócił i o rezygnacji już nie myślałem.
    Przemknęło mi też przez myśl, żeby zrezygnować po eliminacjach do austriackiego Euro, jak Radek Sobolewski. Szacunek dla niego za taką decyzję. Mnie podkusiło, by pojechać. Przesądziło chyba to, że jechaliśmy na historyczne, pierwsze dla Polski mistrzostwa. Bo przecież „liczy się sport i dobra zabawa". Takie mieliśmy hasło podczas Euro w Austrii.
    Szybko została nam tylko zabawa...

  • @chriscrown1511
    @chriscrown1511 3 года назад

    Tak jak już parę osób niżej , chętnie recenzji książki Wójcika bym posłuchał w waszym wykonaniu

  • @LukaszPudelko
    @LukaszPudelko 3 года назад +4

    Dwie książki Janusza Wójcika, ze względu na ich rynsztokowo-baśniowy styl, aż się proszą o recenzję.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Kapitan Bak
    Leżę na plaży w Doha i liczę z nudów: pierwszy, drugi, trzeci... dwudziesty, trzydziesty piąty... Naliczyłem czterdzieści jeden żurawi. Budowlanych. Gdy miejscowi postawią w stolicy Kataru już te swoje pałace, sześciogwiazdkowe hotele i inne cacka, będą mieli drugie Emiraty.
    Niedawno ogłosili, że zamierzają ubiegać się o organizację piłkarskich mistrzostw świata w 2022 roku. Konkurenci zarzucili im, że w czerwcu i lipcu panują tam potworne upały, temperatura sięga 40 stopni Celsjusza i w takich warunkach nie da się grać w piłkę. Szejkowie tylko się uśmiechnęli... Opracowali już systemy klimatyzacji na stadionach i przekonują, że jeżeli trzeba, to zapewnią optymalną temperaturę do grania. Jestem przekonany, że dopną swego.
    Arabowie dbają o każdy szczegół. Pojechaliśmy kiedyś z Al-Rayyan na zgrupowanie do Niemiec i rozlokowaliśmy się w luksusowym hotelu. Odwiedzili nas szejkowie. Chcieli sprawdzić, jak nam się mieszka. Po kilku minutach zauważyłem, że zawzięcie między sobą gestykulują. Jeden wziął drugiego za rękę i wskazał mu... muchę na ścianie. Okazało się, że najpierw kłócili się o to, że w hotelu nie ma odpowiedniej klimatyzacji, no i jeszcze jeden z nich zauważył tę nieszczęsną muchę. Decyzja? Szybka. Zmieniamy hotel! Nasza karawana udała się do jeszcze lepszego.
    Szejkowie płacą, ale i wymagają. Chcą u siebie tylko gwiazd. W Al-Rayyan przy mnie, przede mną lub po mnie grali Sonny Anderson, Emile Mpenza, Fernando Hierro, bracia de Boer czy Sabri Lamouchi. Jeżeli myślicie, że Katarczycy zatrudnili mnie dlatego, że byłem reprezentantem Polski, to grubo się mylicie. Nikt tam o naszych piłkarzy się nie zabija. Przy moim transferze pomogła mi opaska kapitańska reprezentacji. W zasadzie była najważniejsza. Szejkowie mieli u siebie kapitana i byli szczęśliwi. A już jakiej reprezentacji był ten kapitan, to się nie liczyło. Właściciele Al-Rayyan podkreślali na każdym kroku: „To Jacek Bak, kapitan!" - przedstawiali mnie jednym. Drugim: „Bak. Kapitan!". Zaczęło mnie to denerwować. Poprosiłem, żeby dali już spokój z tym kapitanem. Ale gdzie tam, nie posłuchali. Dla nich byłem po prostu kapitan Bak.
    - Jacek, jesteś tu nowy. Jeśli czegoś ci brakuje, to mów. Coś wymyślimy - zachęcali szefowie klubu po moim przyjeździe. A czego miałoby tam brakować? Zamieszkałem w 300-metrowym apartamencie, a mogłem w trzy razy większym. Zrezygnowałem, bo z sypialni do łazienki musiałbym chyba rowerem jeździć. Zobaczyłem tylko kuchnię z pokojem i już miałem dość. Lał się ze mnie pot. Do mojego apartamentu chętnie wpadali koledzy z drużyny. Miejscowi. Puszczali oko i tłumaczyli: - Wiesz, u mnie w domu Allah krzywo patrzy na alkohol. U ciebie to, co innego...
    Każdy dzień spędzony w Katarze mnie zaskakiwał. Kiedyś widziałem kontrolę drogową arabskich kierowców i zdębiałem.
    - Piłeś? - pyta policjant.
    - Nie! - odpowiada kierowca.
    - Chuchnij! - policjant wyjął chusteczkę z kieszeni i podał kierowcy. Tamten chuchnął, a policjant „na węch" sprawdził, czy prowadzący samochód sobie nie łyknął.
    Popijający koledzy-Arabowie z drużyny stanowili mniejszość. Pozostali byli przykładnymi muzułmanami. Jednego z nich śmiało mógłbym zaliczyć do ekstremistów. Na boisku człapał bez sensu, szczerze powiedziawszy, w ogóle nie nadawał się do grania. Pobyt w takim klubie jak Al-Rayyan był dla niego chyba rodzajem nagrody za tę religijność. Żartowaliśmy w gronie Europejczyków, że jeśli ktoś szukałby chętnych do misji samobójczej, ma wymarzonego kandydata. Kolega parę razy się mnie uczepił, dał nawet kilka książek promujących islam, ale nie zagłębiłem się w tej lekturze. Wiedział, że nie czytam, ale dawał kolejne. Myślę jednak, że gdybym został trzeci rok w Katarze, w końcu przeszedłbym na islam.
    Dla kogoś wychowanego w kulturze europejskiej Katar jest trudny do codziennego życia. Szejkowie
    (w Al-Rayyan rządził trzeci garnitur szejków, choć daj Boże każdemu klubowi
    taki trzeci garnitur) starali się, bym czuł się u nich jak w domu, ale jednak łapałem doły. Tęskniłem za Polską. Próbowano mi to rekompensować na różne sposoby. Krótko po moim przyjeździe, kiedy mieszkałem jeszcze w hotelu, do śniadań przygrywała mi ładna pani na fortepianie. Polka. Grała głównie Chopina. Jadłem sobie bułeczki, kawkę popijałem, a z boku płynęły polskie nuty.
    Liga katarska to rozrywka dla miejscowych. Rozrywka, za którą dobrze płacą, ale też nie lubią, jak ktoś ich robi w konia. Brazylijski gwiazdor Romario po kilku meczach machnął ręką na Katar i petrodolary. Przeszkadzało mu, że trener kazał mu się wracać do obrony. To było dla niego nie do zaakceptowania. Poza tym wydaje mi się, że dla Brazylijczyka znaczącym problemem było mocno ograniczone życie towarzyskie w Katarze. Wytrzymać tam dłużej niż pół roku to ekstremalne zadanie dla przybyszy z innych krajów. Ten przepych ciekawi parę miesięcy. Później, jak wszystko, powszednieje. Potrzeba odskoczni. Dla mnie były nią wyjazdy na zgrupowania i mecze reprezentacji. Szejkom te moje wypady się nie podobały. W końcu jeden znalazł rozwiązanie, przynajmniej tak mu się zdawało.
    - Jacek, koniec z twoim długimi wyjazdami na kadrę. Polecisz do Polski dzień przed meczem.
    - Tak nie mogę. Są wspólne treningi, praca nad taktyką. Muszę być od początku.
    - Słuchaj, ile ty razy w tej reprezentacji grałeś? Kilkadziesiąt. I jeszcze nie nauczyłeś się taktyki?! Jacek, przecież wiesz jak grać. Co ty tam chcesz ćwiczyć? Zagrasz mecz w kadrze i wrócisz do nas. Po czterech dniach polecisz na kolejny... - oświadczył szejk z poważną miną.
    Takich argumentów się nie spodziewałem. Pośmiałem się w duchu, bo śmiać się w twarz nie wypadało. Oczywiście latałem na każde zgrupowanie od jego początku.
    Inną miarę szejkowie przykładali do swoich zachowań. Przychodzę kiedyś na trening dwa dni przed meczem i dowiaduję się, że mamy wolne. Najbliższe granie dopiero za dwa tygodnie. - Liga stoi - mówi trener i szybko wyjaśnia: - Szejkowie polecieli na mecz Realu z Barceloną. Liga ruszy, jak wrócą...
    Po pierwszym meczu ligowym szybko schodzę do szatni. Stopy palą od murawy skwierczącej od słońca, a ktoś mnie zatrzymuje i wali z całej siły w plecy. „Zaraz komuś przyj..." - myślę sobie i odwracam się, żeby oddać. Widzę szejka szczerzącego zęby.
    - Co jest? - pytam. Szejk nic nie mówi, tylko wciska kopertę napęczniałą od pieniędzy. W takim klubie jeszcze nie grałem. Nim zdążyłem zejść do szatni i już dostałem premię za mecz. Ładnie trafiłeś, Jacek! - pomyślałem później, przeliczając forsę w domu.
    Jedyny problem szejkowie mieli z frekwencją na stadionach. Jak przyszło 2 tysiące ludzi, każdy był zadowolony. Najczęściej było kilkuset widzów. Kibic w Katarze jest za wygodny, by iść na stadion. Ma wszystko w domu, na wyciągnięcie ręki. Miejscowi nawet zakupy robią bez wychodzenia z samochodu. Podjeżdżają limuzynami pod sklep, dają boyowi kartkę z listą, kartę kredytową i czekają, aż chłopak wróci z towarem.
    Mizerna frekwencja nie znaczy, że Katarczycy nie żyją piłką. Żyją, ale wyłącznie przed telewizorem. Ci, którzy grzeją się polskimi programami piłkarskimi, tak fajnie pokazującymi mecze, powinni zobaczyć show z Kataru. Porównania w trójwymiarze, analiza akcji z kilkunastu kamer, grafiki, jakieś teledyski i wywiady. Z meczu oglądanego przez garstkę osób potrafią zrobić takie widowisko, jakby bezpośrednio transmitowali zakończenie świata.
    W Katarze na wypełnionym stadionie grałem tylko raz: w finale krajowego Pucharu. Dowiedziałem się później, skąd wzięło się tyle ludzi na trybunach. Na meczu spodziewany był emir Kataru. Organizatorzy nie mogli dopuścić do tego, by ich władca widział puste krzesełka. Długo głowili się nad tym, jak zachęcić ludzi do przyjścia na stadion. W końcu ogłosili, że zapłacą każdemu widzowi po 100 dolarów, a dodatkowo do wygrania było 20 samochodów w losowaniu. Przyszło 30 tysięcy widzów.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: W Lyonie jak w Lublinie, też zakładam siatki chłopakom na treningach
    W środku nocy obudził mnie telefon. - Jacek, jak jest po polsku "kochać"? - dzwonił nasz bramkarz Pascal Olmeta, gorąca korsykańska krew. Właśnie planował wyznanie miłości pewnej Polce. Uwielbiał nasze dziewczyny.
    Na samym początku mojego pobytu w Lyonie po treningu przywołał mnie. Na migi zachęcał, żebym porozmawiał z pasażerką jego samochodu. Nie znałem jeszcze francuskiego, zanim zdążyłem coś wydukać, odezwała się ta dziewczyna: - Cześć! Jestem Monika...
    Blondynka, duży biust. Pascal dobrze wybierał. Szalony człowiek i fantastyczny kolega.
    Gram sparing w Olympique. Pascal bierze piłkę i jazda. Mija pierwszego rywala, drugiego, już jest prawie na połowie boiska, ale za mocno wypuszcza sobie piłkę i musi ratować się wślizgiem. Udaje mu się wygarnąć piłkę spod nóg przeciwnika sprint do bramki! No, cyrk po prostu. Ale kibice mieli radochę. Zdarzało się, że w trakcie mniej ważnego meczu Pascal szedł pod trybunę bratać się z nimi, nawet jakąś fankę poprosił do tańca, by po chwili pędzić z powrotem do bramki. Uwielbiano go. Co tydzień zmieniał samochód. Słyszałem, że później miał przez auta kłopoty. Handel kradzionymi samochodami, lewe faktury...
    Lepiej, niż do Lyonu nie mogłem trafić. Olympique nie było jeszcze tak wielką firmą, jak w ostatnich latach, ale klub miał swoją markę. Pracowali na nią Florian Maurice, Ludovic Giuly, Franck Gava czy właśnie Pascal. Pracowałem i ja. Bernard Lacombe, dyrektor sportowy Lyonu, prawa ręka prezydenta Jeana-Michela Aulasa przyznał, że obserwowali mnie w Lechu Poznań i reprezentacji, więc kota w worku nie kupowali, a za „kota" trzeba było zapłacić milion marek. Ponoć o tym, że mnie wezmą, przesądził mecz przeciwko Francji w eliminacjach mistrzostw Europy, a dokładnie jedno starcie. Z Erikiem Di Meco. Nie był to grzeczny chłopak, ciął ostro. Jednak tym razem to on się naciął. Ledwie się podniosłem, ale jego to chyba dźwig musiałby podrywać z ziemi.
    Zanim Lyon zgłosił się do Lecha, wcześniej ofertę złożyło Montpellier. Proponowali 100 tysięcy dolarów za wypożyczenie. Lech nie zgodził się. Pytała też Norymberga i jakieś kluby z Turcji. Ale mój menedżer, Tadeusz Fogiel przekonał, że najlepszym rozwiązaniem będzie Lyon.
    Pierwszy trening. Gramy w dziadka. Jedna siatka, druga. W środku może raz stałem. Uuu!!! Jakbym nie był na treningu w Lyonie, a u siebie w Lublinie. Po drugiej siatce zauważyłem, że coś dziwnie na mnie spoglądają i zaczynają rozmawiać między sobą. Dałem więc spokój. Wcześniej był test Coopera. „Leciałem" w parze z Erikiem Royem. Gnaliśmy równo, ale w końcówce on poszedł jak koń wyścigowy i dołożył mi z dziesięć metrów. Myślę sobie, że jak reszta też jest takimi pędziwiatrami, trzeba będzie palić gumę z tego Lyonu. A tu cmokają, że super się spisałem, bo ten Roy jest wydolnościowo najlepszy w drużynie.
    Piłkarsko nie wyglądało źle, lecz brakowało mi dwóch rzeczy: znajomości francuskiego i zdrowia. Coś za często czepiały się mnie kontuzje. Lekarz wyjaśnił, że jedną z przyczyn, a może nawet główną, jest zmiana sposobu odżywiania. Rzeczywiście, we francuskim menu były ryby, sałatki, owoce, warzywa, ryż. A w Lechu nieraz przed meczem przegryzło się pieczoną kiełbaską...
    Druga sprawa, nie mniej ważna od zdrowia, to był francuski. Nauczycielka zadawała mi tyle, jakbym na Sorbonie miał doktorat robić. W końcu jej wyjaśniłem.
    - Proszę pani, tyle to ja uczyłem się tylko wtedy, gdy wywiadówka nadchodziła. Dwóje trzeba było poprawić. Zapewniam panią, że nauczę się francuskiego, ale spokojnie, nie biegiem. Pani porobi mi zakupy, meble zamówi. Klub i tak pani zapłaci. Piłka nie jest skomplikowana, coś jak seks, dam radę - tłumaczyłem osłupiałej nauczycielce.
    Ale nie obraziła się. Dość szybko złapałem język, w szatni. Gdy po raz pierwszy w niej się znalazłem, nie mogłem się nadziwić, że większość moich nowych kolegów chodzi w butach, powiedzmy z XVIII wieku. Skórzane, za kostkę. Śmiałem się pod wąsem z tych trzewików, ale po kilku tygodniach sam zasuwałem do sklepu w poszukiwaniu identycznych. Nie chciałem odstawać. Zresztą ja miałbym Francuzów mody uczyć? W końcu znalazłem, choć nie były tanie, kosztowały jakieś 4 tysiące franków.
    Wybrałem 100-metrowy apartament w dobrej dzielnicy. Lokal w tym samym budynku, ale trzy razy większy, miał niegdyś słynny kierowca Formuły 1. Ayrton Senna.
    Dość szybko nadużyłem zaufania działaczy, gdy w audi A4, które dostałem z klubu, po krótkim czasie licznik przejechanych kilometrów wskazywał 86 tysięcy kilometrów.
    - Co ty?! Chory jesteś? Gdzieś ty jeździł? - dopytywali się.
    Nie przyznałem się, że auto pożyczałem kumplom w Polsce. Brali je z Lyonu, a szpanowali nim w Lublinie. Nie mogłem odmówić.
    W Lyonie, podobnie jak w Poznaniu, nadal byłem zakręcony na punkcie samochodów. Zmieniałem, pożyczałem, oglądałem. Któregoś razu przed meczem w Monaco siedzieliśmy z chłopakami w kawiarence, niedaleko ronda. Wyśmiałem faceta, który chwalił się ferrari, jeżdżąc nim w kółko. Po chwili to kumple rechotali, a ja siedziałem zmieszany. Okazało się, że to nie ten sam kierowca i nie to samo ferrari. Po prostu po ulicach Monaco jeździło tyle ferrari, co po Warszawie polonezów.
    Dobrze mi się żyło w Lyonie. To nie był przecież sezon czy dwa, ale siedem lat! Tylko na koniec doszło do zgrzytu, gdy po transferze do Lens prezydent Aulas „zapomniał" mi wypłacić 2 procent z sumy transferu. Gdyby wyłożono za mnie 100 tysięcy euro, wstyd byłoby mi prosić się o drobne, ale Lens zapłaciło za mnie 4,5 miliona euro, więc nie sposób było pogardzić tymi dwoma procentami. Prezydent potwierdził moją teorię dotyczącą bogaczy, że ci im więcej mają pieniędzy, tym bardziej ich skąpią i nie zawsze grają fair.
    Przez moment była szansa, żebym Lyon zamienił na Mediolan, a Olympique na Inter. W Pucharze UEFA okazaliśmy się minimalnie słabsi od Włochów. Wygraliśmy 2:1 w Mediolanie, u siebie przegraliśmy 1:3. W rewanżu zdobyłem bramkę. Mnie i Ludovica Giuly mocno komplementował trener gości, a kilka dni później działacze z Włoch podpytywali Lyon o mnie. Usłyszeli jednak, że nie ma mowy o moim odejściu. Na wszelki wypadek Lacombe zapytał mnie, czy dobrze czuję się w Olympique, a nawet poprosił o wskazanie polskiego obrońcy, którego cenię i z którym dobrze by mi się grało w obronie. Wspomniałem o Tomku Wałdochu, ale on był w podobnej sytuacji, co ja. Dobrze czuł się w Niemczech, a poza tym jego klub również nie miał zamiaru pozbycia się go.
    Dopiero po siedmiu latach pozwolono mi na przeprowadzkę. Nie miałem miejsca w podstawowym składzie Olympique, więc zimą sezonu 2001/02 z ochotą skorzystałem z propozycji wypożyczenia przez Lens. I tym sposobem w jednym sezonie zostałem mistrzem i wicemistrzem Francji. W ostatnim meczu graliśmy w Lyonie i bez względu na wynik, ja tytuł miałem zapewniony. Remis dawał mistrzostwo Lens, bo mieliśmy punkt przewagi. Przegraliśmy jednak 1:3. Moja bramka nic nie dała.
    W Lens panował kapitalny, niemal rodzinny klimat. Człowiek inaczej się czuł, niż w elitarnej, dość chłodnej atmosferze Lyonu, przy którym kręciły się grube ryby. Czy lepiej? Chyba tak, choć i w Lyonie przeżyłem wspaniałe chwile. Tu i tu zostawiłem wspaniałych przyjaciół. Do nich na pewno należał Kameruńczyk Rigobert Song. Chwilę po tym, jak sędzia dawał sygnał do rozpoczęcia meczu, Rigobert, mój partner z obrony Lens, puszczał oko i pokazywał na swoje buty. „O rany, znowu to zrobił...". Rigobert specjalnie ostrzył kołki w butach i wychodził w nich na boisko, korzystając tego, że sędziowie przed meczem z reguły niezbyt dokładnie sprawdzają obuwie. I parę razy krew siknęła z nóg przeciwników, gdy Rigobert ostrzej wszedł. Na szczęście nie przed każdym meczem wkładał to „chirurgiczne" obuwie.

  • @piotrkielinski
    @piotrkielinski 3 года назад +2

    Na komunię dostałem dwa zegarki. Jeden nosiłem na prawej, drugi na lewej ręce. Sąsiad poradził "Trzeci se załóż na szyję". Poskutkowało.
    Dzisiaj nie noszę żadnego.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Szalony pościg po ulicach Poznania
    Jeżeli myślicie, że rywalizacja między zawodnikami toczy się tylko na boisku, to jesteście w błędzie. Ona trwa cały czas. O to, kto lepiej się ubierze, kupi lepszy samochód czy droższy zegarek. O wszystko.
    - Sie masz, Komar, co słychać - ledwo zdążyłem się rozpakować po przyjeździe na zgrupowanie reprezentacji, a już odwiedzili mnie koledzy. Badawczo rozglądali się po moim pokoju.
    - Ubrania wiszą w szafie. Śmiało, możecie obejrzeć - przyzwyczaiłem się do tego, że inni chcieli naśladować, jak się ubieram. W kadrze żartowałem z chłopaków: - Dajcie mi karty kredytowe, podajcie swoje rozmiary, to was ubiorę, bo na razie słabo to wygląda.
    Nigdy nie chciałem być jak reszta. Lubiłem się wyróżniać, lubiłem rzeczy pikantne. Moda zaczęła mnie interesować jeszcze w Lublinie. Miałem to po mamie. To była elegancka kobieta. Pamiętam z dzieciństwa, jak przed wyjściem z domu długo szykowała się przed lustrem i musiałem ją poganiać: „Mamo, tata czeka na dole".
    Jako nastolatek jeździłem z kolegami do warszawskiego Rembertowa. Z łóżek polowych sprzedawano tam spodnie, koszule, buty... Wybredny byłem. Trzy godziny mogłem łazić, żeby kupić jedną koszulkę. Na „Ciuchach", bo tak nazywał się bazar, można było dostać coś innego, oryginalnego.
    Po transferze do Lyonu znalazłem się w innym świecie. Wchodzę do szatni, patrzę na chłopaków i zaczynam się zastanawiać, co jest grane. Dlaczego jeden ma za krótką marynarkę, a drugi założył spodnie, które nie sięgają kostek? Szybko zacząłem chłonąć nowe wzorce. Znalazłem się w końcu we Francji, gdzie moda jest odrębną dziedziną życia. Lubiłem eksperymentować ze swoim wyglądem. Raz poprosiłem fryzjerkę o rozjaśnienie włosów. „Tylko niech zostanie trochę ciemnych" - zaznaczyłem. Po godzinie oglądam się w lustrze. - „K..., co to jest?"
    - nie mogłem powstrzymać nerwów. Moja głowa była biała, nawet skóra została zafarbowana. - Szybko odrosną - zapewniała zmieszana pani. Pojechałem do klubu i po treningu pół godziny stałem pod prysznicem, żeby zmyć ten blond. Zużyłem ze cztery szampony, ale nic nie pomogło.
    Kobiety mają swoją biżuterię, za to dla faceta najodpowiedniejszą ozdobą są zegarki. Już jako piłkarz Motoru chodziłem po jubilerach i starałem się znaleźć coś fajnego. Dziś w mojej kolekcji jest ponad 10 zegarków. Najwięcej zapłaciłem za Cartiera wysadzanego diamentami - kosztował 50 tysięcy dolarów.
    Zegarki oprócz samochodów, których miałem 60, to moje ulubione zabawki. Pamiętam swoje pierwsze auto, 22-letnie bmw 316. Miało kolor żółty, podchodzący już pod biały. Kupiłem go od żużlowca Motoru Dariusza Śledzia za 500 dolarów. Od czegoś trzeba było zacząć. Miałem bzika na punkcie tego samochodu. Wstawałem o trzeciej rano, wyglądałem przez okno, czy nikt nie kręci się wokół auta i wracałem do łóżka. Na następną godzinę nastawiałem budzik i o czwartej uczyłem się jeździć po pustych uliczkach Lublina.
    Kolejnym autem była dwuosobowa honda CRX. Wyróżniała się na początku lat 90. Wychodzę przed dyskotekę, a w środku mojego samochodu widzę trzy dziewczyny. Nie wyglądały na takie, które pomyliły auta.
    - Hej towary, tu są tylko dwa miejsca. Gdzie usiądzie kierowca? - zapytałem.
    - Wsiadaj Jacek, poradzimy sobie.
    Co było robić? Dwie usiadły po turecku w bagażniku i ruszyliśmy. Zadzwoniłem po kolegę i pojechaliśmy z dziewczynami w siną dal. Było miło...
    Nigdy nie zapomnę obławy, jaką urządziła na mnie policja w Poznaniu. Zaczęło się od próby zatrzymania mojego samochodu. Zobaczyłem policjanta z lizakiem i przypomniałem sobie, że mam zepsute światło. Automatycznie zamiast na hamulec nacisnąłem na pedał gazu. W lusterku zobaczyłem migocące koguty. Pościg trwał jakieś pół godziny, w końcu zorganizowano obławę. Uciekłbym im, ale miałem letnie opony i musiałem skapitulować.
    Kazali mi dmuchać w alkomat. Byłem pewien, że nic nie wykaże, skoro nie piłem, ale wyszło ponad dozwoloną normę. Sąd zabrał mi prawo jazdy na rok. Muszę się wam przyznać, że nic sobie z tego nie robiłem i nawet bez prawa jazdy nie zamierzałem odstawiać samochodu. Tych 12 miesięcy szybko minęło, ale jakoś nie mogłem się zebrać do obioru dokumentu. Wyszło na to, że trzy lata jeździłem nielegalnie. Byłem jednak przygotowany na zatrzymanie. W bagażniku woziłem koszulki Lecha i reprezentacji, co parę razy uratowało mi to tyłek.
    We Francji, dzięki umowom moich klubów ze sponsorami, auta mogłem zmieniać praktycznie co miesiąc. Wtedy wydawało mi się, że biorę te z najwyższej półki - audi czy mercedesy. Ale dopiero kiedy wyjechałem do Kataru, mogłem nabawić się kompleksów. Pod klub podjeżdżały tam samochody szejków, najlepsze, jakie w życiu widziałem - rolls-royce, maybachy czy bentleye. Tylko limuzyny, samochody sportowe były według nich dla smarkaczy. Jednego z szejków nigdy nie widziałem w tym samym aucie. Później dowiedziałem się, że w garażu miał ich kilkadziesiąt.
    Za kadencji Leo Beenhakkera wybraliśmy się na trening Formuły 1 w Xerez. Spotkaliśmy tam Roberta Kubicę, któremu dałem koszulkę reprezentacji. Widać było, że Kubica jest wystraszony naszą obecnością. Zagaiłem więc rozmowę.
    - Pewnie mnie nie pamiętasz, ale widzieliśmy się kiedyś na lotnisku w Doha.
    - Nigdy tam nie byłem - popatrzył na mnie zdziwiony. Co jest? Przecież nie mogłem pomylić Kubicy, nie jego.
    - W Doha, na lotnisku. Chyba leciałeś do Bahrajnu - powtórzyłem.
    - To niemożliwe.
    - W Doha, w Katarze.
    - Aaa, w Katarze, to tak...
    Na strychu w domu w Lublinie postawiłem dwa 20-metrowe wieszaki, na których trzymam ubrania. Chyba jestem pedantem, bo nawet odległość między wieszakami musi być odpowiednia. Niektóre z ubrań są jeszcze z metkami. Kupiłem je z dziesięć lat temu, ale nie zdążyłem założyć, ponieważ już zmieniła się moda. Ostatnio wziąłem się za porządki. Wyrzuciłem 10 wielkich worków pełnych butów, kurtek i koszulek.
    Paryż, Londyn, Mediolan. Lubię robić tam zakupy, wpaść na pokazy mody. Kiedyś z jednego takiego przywiozłem buty Yohji Yamamoto dla siebie i Maćka Żurawskiego. Zrobiono tylko 50 takich par na cały świat.
    W Paryżu niedaleko Champs Elysees mam ulubiony sklep, w którym zawsze witają mnie z otwartymi rękami. Nic dziwnego, skoro zostawiam u nich mnóstwo forsy. Koszulka bawełniana kosztuje tam 400 euro, spodnie 2 tysiące euro. Powiecie, próżniak z tego Bąka. Otóż nie! Skoro stać mnie na to, żeby ubierać się u najlepszych i nie ryzykować, że przytnę się z kimś w drzwiach czy w windzie w tym samym swetrze czy koszuli, to dlaczego mam tego nie zrobić. Za skórzaną kurtkę Johna Galliano zapłaciłem ostatnio 4 tysiące euro. Dla innych może być dziwaczna, z tyłu ma gniazdko i kilka płyt kompaktowych. W Polsce trzeba być odważnym, żeby coś takiego założyć. Wyszedłbym w takiej kurtce na ulicę i pewnie usłyszał „Bąk pedał". No, może poza Warszawą, która przestaje być zaściankowa.
    Ciekawe, co by powiedzieli u nas nas na stroje Djibrila Cisse. Ten to dopiero miał fantazję! Widziałem go kiedyś po meczu - był w butach stylizowanych na bokserskie, spodenkach dresowych, kurtce ze skrzydłami, a na głowie miał pajęczynę. Obok stała jego żona - różowe włosy i spódnica jak u baletnicy. W Polsce uznaliby ich za pacjentów domu wariatów, z którego właśnie uciekli.
    Na zakończenie przypomniała mi się przygoda, jaka spotkała kiedyś w Paryżu Mariusza Lewandowskiego. Przyleciał z Doniecka na zakupy i shopping zaczął od sklepu Louis Vitton. Ledwo wszedł i usłyszał za sobą głos sprzedawcy: - Proszę stąd natychmiast wyjść. Zaraz wezwiemy policję!
    - Ale o co chodzi? - zdołał wybąkać zdziwiony Mariusz.
    - Jest pan na tyle bezczelny, że przychodzi z tym do nas - sprzedawca wskazał na torbę Louisa Vittona, z którą Mariusz wszedł do sklepu i przełożył przez ramię. Okazało się, że była to podróbka. Mario kupił ją wcześniej od kolegi z reprezentacji za 2 tysiące euro. Z zapewnieniem, że to okazyjna cena...

  • @czesiekzgliwic6679
    @czesiekzgliwic6679 3 года назад

    Dzieki Leszkowi wiem czym inspirował się Boruc robiąc tatuaż na szyi

  • @mateuszsciuba4845
    @mateuszsciuba4845 3 года назад +1

    Lublin pozdrawia w imieniu Jacka Bąka

  • @ukaszbalcer5920
    @ukaszbalcer5920 3 года назад +1

    Hej. Mam propozycję na "recenzję+". "Wójt", "Kuba", "Najlepszy trener świata", "Kowal", "Spalony"...
    Nie ważne co. Świętnie się was słucha :)

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Pseudo gangsterzy atakują sokiem pomidorowym
    Ucieszyłem się z takiego losowania Pucharu UEFA. O wejście do fazy grupowej Austria Wiedeń miała zagrać z Lechem Poznań. Wracałem na stare śmieci. Pierwszy mecz graliśmy u nas i... awantura już wisiała w powietrzu.
    Grając tyle lat w piłkę to się po prostu wie. Tym razem przeczucie też mnie nie zawiodło. W drugiej połowie zaatakowałem jednego z lechitów. Może rzeczywiście zbyt ostro, ale mecz to mecz. Chcę go wygrać i nieważne, czy gram przeciwko rodakom, czy nie.
    - Jak ty grasz?! Wchodzisz tak, że nogi zaraz komuś połamiesz - usłyszałem od Tomasza Bandrowskiego.
    - Piłkarzyku wakacyjny, gdybym chciał ci połamać nogi, to już byś nosił gips - puściły mi nerwy. - Grajcie coś, bo na razie obciach. Wstyd mi przed kolegami! Co im powiem w szatni, kupę gracie - widziałem po lechitach, że moja tyrada zrobiła na nich wrażenie. Następny był Peszko. Nie dosłyszałem, co mówi, bo jest niższy ode mnie o dwie głowy, a na trybunach był hałas. Widziałem jedynie, że ma mi coś ważnego do przekazania. Dobrze się składa, bo ja jemu też.
    - Człeniu, uspokój się, bo jak pasa zdejmę albo za pejsa wytargam... Spotkam cię kiedyś na imprezie, spoliczkuję - zagroziłem.
    Peszko zamilkł. Wygraliśmy 2:1, ale dobrze wiedziałem, że rewanż nie będzie miły.
    Dzień przed meczem w Poznaniu trenowaliśmy na stadionie Lecha. Z boku przyglądał się nam jeden taki pener. Kiedy schodziliśmy z boiska podszedł do mnie. Popatrzył groźnie i wyseplenił: „Jeszcze zobaczysz..."
    Nie należę do ludzi strachliwych i nie lubię, gdy ktoś mi grozi. „Niespecjalnie się ciebie boję. Pędź stąd człeniu, bo zaraz cię czołg rozjedzie" - nie wiem, skąd mi się wziął ten czołg, ale poskutkowało. Gość zniknął z moich oczu. Pojawił się wieczorem razem z kolegami w „Sheratonie". Jedliśmy kolację, ale z oddali widziałem już dziesięciu grubasków kręcących się po hallu. Nie wyglądali na takich, którzy są zainteresowani wynajęciem pokojów. Wyszedłem z restauracji do znajomych, z którymi byłem umówiony. Wtedy tamci do mnie doskoczyli. Od słowa do słowa, najodważniejszy wylał na mnie sok pomidorowy, stojący na stole. Wielcy bohaterowie, dziesięciu na jednego. Poudawali gangsterów i wyszli. Następnego dnia graliśmy mecz. Na początku dziwnie się czułem. Przyjmuję piłkę - uuu, uuu, podaję - gwizdy. Z czasem zaczęło mi się to podobać. Najbardziej żałowałem, że gram w obronie, a nie w środku pomocy, wtedy byłbym częściej przy piłce. Kibice nie wiedzą, jaka to przyjemność grać ze świadomością, że 23 tysiące ludzi na trybunach najchętniej utopiłoby cię w łyżce wody. Czy mnie to nie sparaliżowało? Nie żartujmy. Gdybym miał 20 lat to mógłbym zsikać się w majtki, ale nie w wieku 37 lat. Mecz z Lechem był wariacki. Taki gra się może i raz w życiu. My strzelaliśmy, Lech gonił wynik i w ostatniej chwili regulaminowego czasu i dogrywki uciekał katu spod topora. Po golu Rafała Murawskiego w 120. minucie stało się jasne, że odpadniemy. Poszedłem później do szatni Lecha, pogratulowałem i życzyłem powodzenia w następnych meczach. Podziękowali. Ciśnienie zeszło z nas wszystkich.
    Niewiele brakowało, a częściej grałbym mecze w Poznaniu. Jako piłkarz Legii. Od dziecka chciałem występować w tym klubie, a okazja nadarzyła się na zakończenie kariery. Legia zgłosiła się do mnie jeszcze w kwietniu, kiedy było wiadomo, że nie zostanę w Al-Rayyan. Prezes Leszek Miklas zaproponował kontrakt na rok. Chciałem na dwa. I zaczęła się heca, bo nikt nie chciał ustąpić. Zarzucali mi, że jestem kontuzjogenny. „Panowie, znacie mnie, gram w reprezentacji. Utrzymałem się dwanaście lat na Zachodzie, to coś znaczy dla polskiego piłkarza. A wy macie jakieś obawy?" - tłumaczyłem. Zrozumieli. To przynajmniej miałem z głowy. Rozpoczęliśmy rozmowy o pieniądzach. Zażądałem tyle samo, co najlepiej opłacani Edson i Roger - 250 tysięcy euro netto za sezon. Niby dlaczego miałem być gorszy?
    Miklas się zgodził, ale zdębiałem, kiedy zobaczyłem kontrakt. Było 250 tysięcy, tak jak się umówiliśmy, owszem, ale brutto. Żarty sobie ze mnie robią?! Zadzwoniłem do Mirka Trzeciaka, dyrektora Legii, z którym wcześniej grałem w Lechu i w reprezentacji. „Wiesz, założysz firmę, zarobisz więcej. Jako przedsiębiorca zapłacisz 19-procentowy, a nie 40-procentowy podatek" - tłumaczył pokrętnie Trzeciak. Kur..., co to ma znaczyć! Chcecie mnie czy nie? Wieczorem odezwał się do mnie Maciej Falek, działający na rynku piłkarskim w Austrii. „Mam dla ciebie fajny klub" - rozmowa była krótka. Następnego dnia byliśmy już w samolocie do Wiednia. Negocjacje trwały kilka godzin. Pojechaliśmy na zakupy, kupiłem żonie dwie pary butów, a sobie kilka koszulek i spodnie i wróciłem do klubu. Czekała już na mnie umowa gotowa do podpisu. Zostałem najlepiej opłacanym piłkarzem w Austrii Wiedeń. Pieniądze szły z prywatnego konta Franka Stronacha, właściciela klubu. Wcześniej, kiedy byłem z Falkiem na zakupach, zadzwonił Trzeciak. Dowiedział się z prasy, że dzisiaj mam być w Wiedniu. Nie silił się na żadne „Cześć" czy „Co u ciebie?". Od razu zapytał: „Podpisałeś?"
    - Jeszcze nie?
    - Wstrzymaj się, Jacek. W Legii będziesz bożyszczem. Z tym brutto i netto to nie moja wina, tak wyszło - wyjaśniał. No, moja wina to też nie była. Miklas opowiadał później, że nie przyszedłem, bo chciałem niebotycznych pieniędzy - pół miliona euro za sezon. Wariactwo. Zrobił ze mnie sępa, ale widocznie musiał się wytłumaczyć przed kibicami ze spartaczonych negocjacji. Austria załatwiła mnie w kilka godzin, Legia cackała się z tym trzy miesiące. Pytałem później kolegów, skąd w ogóle wziął się ten Miklas. Podobno sprzedawał samochody w FSO. Może lepiej, żeby przy tym został... W Warszawie były już przygotowane koszulki Legii z moim nazwiskiem na prezentację. Zostawiłem sobie jedną na pamiątkę.
    W Austrii ze strony prezesów nigdy nie było wielkiego ciśnienia na wynik. Byłem tym zaskoczony. Wygraliśmy, świetnie. Porażka? Zdarza się, następnym razem będzie lepiej. Fajnie. Planowałem pograć w Austrii rok i wrócić do Polski. Przyszedłem dobrze przygotowany fizycznie, a liga okazała się słabsza niż się spodziewałem. Grałem tam trzy lata. Mogłem jeszcze dłużej. W Austrii moim kolegą był Roland Linz. Już kiedyś się spotkaliśmy na boisku - w meczu reprezentacji za kadencji Pawła Janasa strzelił nam dwa gole w Chorzowie. Piłkarz tyle utalentowany, ile niesforny. O Rolandzie słyszałem niezłą historię. Było to w czasach, kiedy trenerem Austrii był Christoph Daum, a w zespole ton nadawali Julio Cesar i Djalminha, gwiazdy, mające za sobą grę w Primera Division. Drużyna przygotowywała się do sezonu w hiszpańskiej Marbelli. Na zakończenie obozu piłkarze dostali wolny wieczór. Brazylijczycy bynajmniej nie zamierzali siedzieć ostatniej nocy w hotelu. Wpadli na pomysł, że złożą wizytę swoim rodakom w Madrycie, Ronaldo i Roberto Carlosowi. Ze sobą wzięli też młodego Linza, żeby trochę zobaczył świata. Kiedy Daum nazajutrz czekał na nich na lotnisku, oni przekonywali się, że „życie jak w Madrycie" nie jest pustym sloganem. Balanga się przedłużyła, wrócili do Wiednia po trzech dniach. Najbliższy trening Daum zaczął od przemowy, co znaczy profesjonalizm. I ogłosił kary. Brazylijczycy mieli zapłacić 5 tysięcy euro, Linz, nie wiadomo dlaczego, aż 20 tysięcy. W szatni zapadła cisza. Kolegom żal się zrobiło młodego. Spojrzeli na niego z litością, chłopak wielkie pieniądze miał dopiero zacząć zarabiać. Po wyjściu Dauma z szatni chcieli pocieszyć Linza, ale ten tylko lekko się uśmiechnął: „Panowie, pieprzyć te pieniądze, warto było..."

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka. Piłkarze nie piją? Nie wierzcie w to!
    Kiedy zaczęło świtać, Jocelyn Blanchard przebudził się na chwilę. Spojrzał na zegarek, było po szóstej. Wstał na moment i wyjrzał przez okno. W oddali zobaczył czarnoskórego chłopaka, który zbliżał się do hotelu.
    Kto o tej porze może tu iść? - zaczął się zastanawiać. Poczekał kilka sekund. Wpatrywał się w tę postać, wpatrywał, aż na moment znieruchomiał. To był El Hadji Diouf. Kolega z drużyny. Blanchard zbiegł na dół. Nie miał nastroju do witania kumpla chlebem i solą. - Co ty odp...? Wieczorem gramy mecz! Gdzie byłeś?!
    Diouf nie wykazywał ochoty na pogaduszki. Jedyne, o czym marzył, to łóżko. - Idę spać. Na śniadaniu i obiedzie mnie nie ma, proszę kryj mnie. Dobra, zaj... sprawę. Ale jeszcze nie wszystko stracone. Muszę się tylko wyspać - wytłumaczył swój plan. - Aha, i skombinuj od lekarza jakiś proszek od bólu głowy - poprosił Jocelyna.
    Kilkanaście godzin później El Hadji Diouf był bohaterem całego Lens. Strzelił dwa gole, drużyna wygrała. Przyznał się później, że wtedy wymknął się z hotelu i pojechał pociągiem do Paryża. Znajomy robił imprezę. Nie mógł odmówić.
    Piłkarze nie piją? Nie wierzcie w to! Polski czy zagraniczny, młody czy stary, dobry czy słaby. Piją wszyscy. Oczywiście są też wyjątki. Ja do nich należałem. Alkohol mi nie służył. Poimprezowałem i następnego dnia na treningu przypominałem zwłoki. Po co się tak męczyć? - zapytałem siebie któregoś dnia. To mija się z celem. Nie po to harowałem przez miesiąc na obozie, żeby stracić, co wypracowałem. Popiję dwa dni, organizm będzie osłabiony i może puścić jakiś mięsień. Wypisałem się z picia w trakcie sezonu.
    Koledzy byli odmiennego zdania. W reprezentacji mieszkałem w pokoju z jednym takim, który przed snem lubił walnąć pięćdziesiątkę wódki. Obojętnie, czy następnego dnia był mecz, czy mieliśmy grać za pięć dni. Musiał się napić. Lepiej się z tym czuł. I co, miałem mu ten kieliszek wyrywać od ust? Nie! Chlapnął sobie gorzałkę i stawał się spokojniejszy.
    Tak jak alkohol jest nieodłącznym towarzyszem piłkarzy, tak wokół nich kręcą się też dziewczyny. Wierzcie mi, niektóre gotowe na wszystko. Podobno dzień przed meczem z Portugalią w Chorzowie, naszym najlepszym za kadencji Leo Beenhakkera, w hotelu gości zjawiło się kilkanaście zjawiskowych polskich dziewczyn. Mało kto by im się oparł, nie oparli się i Portugalczycy. Słyszałem, że figlowali z nimi całą noc. Czy to miało wpływ na wynik? Szczerze, ***** mnie to obchodzi. Skoro Cristiano Ronaldo z kolegami nie potrafili powstrzymać swoich żądz, to następnego dnia zostali przez nas nakryci czapką.
    Słyszałem kiedyś opowieść o jednym z reprezentantów z lat 90., dziś szanowanej postaci w naszej piłce, zajmującej w niej ważne stanowisko. Otóż ten pan... zsikał się na dziewczynę, którą zamówił na noc do pokoju. Jego kolega nie mógł się nadziwić. Choć od tamtej historii minęło już ładnych kilka lat, nadal nie potrafi ukryć zniesmaczenia. „Rozumiesz to?! Budzę się, a ten sika na towara. Pytam się go później zszokowany, dlaczego to zrobił? Tłumaczył, że taki miał fetysz".
    Kiedyś modne były w Polsce chrzty dla nowych zawodników w drużynie. Sam kilka takich przeszedłem. Najlepiej zapamiętałem ten z reprezentacji olimpijskiej prowadzonej przez Janusza Wójcika. Koledzy zakręcili mną wtedy jak stuletnim słoikiem, zwanym wekiem. Najpierw kazali mi zatańczyć ze szczotką. Włączyli magnetofon. O, ciekawie. Rock n'roll. Tańczyłem kilka minut z tą szczotką, przekładając ją z ręki do ręki.
    Potem stanąłem przed radą drużyny. Siedzieli w niej Darek Adamczuk, Tomek Wałdoch, kto jeszcze, nie pamiętam.
    - Ile waży trener Wójcik? Możesz pomylić się o pięć kilogramów.
    - Na moje oko będzie z 8 blaszek.
    Chwila napięcia. „Zaliczone" - orzekli koledzy. Uff! Trener Wójcik ważył 85 kilogramów.
    Na Zachodzie zamiast chrztu jest wkupne. Zaprasza się całą drużynę do restauracji na kolację. Na taką imprezę trzeba szykować przynajmniej ze trzy tysiące euro. Po przyjściu do Lyonu chciałem, żeby koledzy dobrze zapamiętali moje powitanie. Opłaciłem dodatkowo kilka striptizerek. Dziewczyny pojawiły się na sali w najodpowiedniejszym momencie, kiedy towarzystwo miało już nieźle w czubie. Cóż, niektórzy na tyle przypadli sobie do gustu, że nie skończyło się tylko na tańcu. Widziałem po minach kolegów, że bardzo im się to polskie wkupne podoba. Po dwóch miesiącach jeden z nich zaczepił mnie w szatni. - Jacek, nie przywitałbyś się z nami jeszcze raz?
    Na moim pierwszym zgrupowaniu w reprezentacji czułem, że to dla mnie za wysokie progi. Siedziałem jak mysz pod miotłą, a odzywałem się tylko kiedy zapytał Roman Szewczyk czy Piotr Jegor.
    - Młody, zupa smakuje?
    - Smakuje.
    - Kompocik w porządku?
    - W porządku.
    Zadebiutować miałem w meczu z Cyprem. Siedzimy w szatni, do spotkania kilka minut, a mi zachciało się do toalety. Wymknąłem się po cichu i to był początek moich kłopotów. Potrzebę załatwiłem. Wychodząc z kabiny nacisnąłem na klamkę. Drzwi ani drgną. Co jest? Szarpię klamkę, nic. K..., zatrzasnąłem się. Co robić?! Jacek myśl, Jacek myśl - powtarzałem sobie. Wyłamać drzwi? Odpada! Będzie za dużo hałasu i wszyscy się zlecą. Słyszałem, że koledzy wychodzą z szatni. To była ostatnia okazja, żeby kogoś zawołać i poprosić o pomoc. Tak szybko jak ten pomysł wpadł mi do głowy, tak od razu z niej wyleciał. To byłby dopiero obciach. „Zatrzasnął się w kiblu przed debiutem". Spojrzałem w górę. Między drzwiami a sufitem było jakieś 30 centymetrów szczeliny. Jedna noga na klamkę, hop, i wisiałem już nad drzwiami. Dobrze, że nikt w tym czasie nie wszedł do łazienki. Wyskoczyłem po drugiej stronie i szybko na boisko. Dogoniłem kolegów, kiedy wychodzili z tunelu.
    Przez 15 lat mojej gry w reprezentacji jedno się nie zmieniło - zawsze było w niej wesoło. Zdecydowanie najbardziej przaśnie było za rządów Wójcika. Trwa odprawa przed jednym z meczów. Wójcik kończy. - No, a teraz, misie, pokażcie mi swoje zęby. Zobaczymy, kto ma największą przerwę między jedynkami.
    Stałem najbliżej trenera. Myślałem, że żartuje. Szybko wyprowadził mnie z błędu. „No, misiu, pokaż swoje ząbki" - usłyszałem. Co miałem robić? Otworzyłem buzię.
    - Nie, ty nie - Wójcik zajrzał i wydał werdykt. Przeszedł do następnego. - O, ty masz dobre, świetna jest ta przerwa - zapalił się selekcjoner, ale zaraz zgasł. - Ale nie, ty przecież nie zagrasz.
    Przejrzał zęby wszystkim zawodnikom i wybrał najodpowiedniejszego kandydata. W krótkich żołnierskich słowach poradził, co ma zrobić z przeciwnikiem. „Misiu, siknij mu śliną między oczy na dzień dobry, niech się boi" - rzekł z poważną miną.
    Innym razem, to było przed meczem z Hiszpanią, Wójcik długo nie mógł się zdecydować, kto ma bronić: Adam Matysek czy Jurek Dudek. Męczyło go to okrutnie, chodził zamyślony przez cały dzień. Wreszcie wpadł na pomysł, jak rozstrzygnąć ten dylemat. Wezwał obu do siebie. Stanęli na środku pokoju, a Wójcik krążył między nimi.
    - Panowie, jutro gramy ważny mecz. Nie mogę się zdecydować, którego z was wystawić. Dlatego postanowiłem... - przerwał i... zrobił głośne „puuuuuuu...". To było takie „puuuuuuu", jakimi straszą się dzieci w podstawówce. Zaskoczony Jurek lekko się wzdrygnął. Trener spojrzał na Adama. Ten stał jak pomnik. Wójcik zwrócił się do Dudka. - Uuu, misiu, co jest? Nerwy masz jakieś zszargane, chyba boimy się tych Hiszpanów. Niedobrze, niedobrze... Jutro broni Adam - powiedział i wyprosił obu z pokoju.
    Zjechaliśmy kiedyś na kadrę i tradycyjnie zgrupowanie zaczęliśmy od kawy w hotelowej restauracji. Nie widzieliśmy się miesiąc, to i było o czym opowiadać. Posiedzieliśmy z godzinę i poprosiliśmy o rachunek. Do zapłaty było 60 złotych. Zostawiłem stówę i szedłem już na górę, kiedy kolega trącił mnie w ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem Mirka Trzeciaka grzebiącego w koszyczku, w którym położyłem forsę.
    - Co jest? - dopadłem do niego.
    - Nie, nic. Uważam, że 40 złotych napiwku to za dużo - tłumaczył, jak gdyby nigdy nic. Spojrzałem na stół. Zamiast 100 złotych, leżało dokładnie tyle, ile wynosił rachunek. Kazałem Trzeciakowi wyjąć moją stówę z portfela i położyć z powrotem w koszyczku. Zrobił to niechętnie. Miał minę zbitego psa.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Rozgniotę cię jak muchę na ścianie!
    Czułem, że mój czas w Lyonie dobiega końca. Był rok 2000. W klubie nastąpiła zmiana miejsc - Bernard Lacombe, trener, który pięć lat wcześniej sprowadził mnie do Lyonu, został jego menedżerem. Na ławce usiadł Jacques Santini.
    Co tu kryć, nie przypadliśmy sobie do gustu. Skoro jego pierwszymi decyzjami było sprowadzenie dwóch zawodników grających na mojej pozycji - Edmilson kosztował 12 mln dolarów, Cacapa 5 mln - stało się jasne, że nie będę miał dużych szans na grę. Po transferach Brazylijczyków liczyłem na szczerą rozmowę z Santinim.
    - Chcę odejść. Nie widzę szans na grę - zacząłem.
    - Zgadza się, jesteś słabym zawodnikiem. Nie będę jednak wzmacniał nikogo we Francji. Odejdziesz, ale tylko za granicę.
    Odpowiedź Santiniego skomplikowała moje plany. Wiedziałem już o zainteresowaniu Lens. W Lyonie ten klub traktowano jako głównego rywala do mistrzostwa Francji i to był mój pech. - Powinien się pan cieszyć, że Lens mnie chce. Skoro jestem słaby, to na pewno tam nawalę. Dam parę baboli i ubędzie wam rywal do tytułu - argumentowałem. Santini pozostał nieugięty.
    Moja sytuacja stała się kłopotliwa. Do Lens odejść nie mogłem. W Lyonie tylko kontuzje lub kartki kolegów dawały szansę na grę. W ciągu roku dostałem ich tylko pięć. Przed następnym sezonem nic nie wskazywało, że moja sytuacja się poprawi. Santini dalej upierał się: zagranica albo ławka. Na treningach traktował mnie jak powietrze. Równie dobrze mogłem w tym czasie spacerować po Polach Elizejskich. Narastała we mnie frustracja. Kumulacja nastąpiła, kiedy zadzwonił dziennikarz „L'Equipe" z prośbą o wywiad. Facet liczył na dobry materiał, ale nie spodziewał się, że dostanie coś ekstra. Wylałem wszystkie żale. Porównałem siebie do więźnia, który musi czekać do końca wyroku, w moim przypadku do wygaśnięcia kontraktu. Na koniec zapozowałem do zdjęcia za kratami na stadionie. Nawet dziecko zrozumiałoby jego wymowę.
    Santini też ją zrozumiał. Następnego dnia wszedł do szatni i widać było, że to nie jest najlepszy poranek w jego życiu. Przywitał się z chłopakami i podszedł do mnie. - Czyli jesteś więźniem... - pokręcił głową i cofnął wyciągniętą wcześniej rękę. Zacisnąłem pięści. Chciałem mu przywalić, ale poczułem rękę kolegi na ramieniu. Chyba odczytał moje zamiary. Po lekturze „L'Equipe" był także Jean-Michel Aulas, prezydent Lyonu. Wezwał mnie po treningu. Spokojnym tonem rzekł: - Jacek, przesadziłeś. Każdy chciałby być takim więźniem i tyle zarabiać.
    Wyłożyłem kawę na ławę: Jestem w drużynie piątym obrońcą i denerwuje mnie to, że nie mogę odejść. Na miejscu Santiniego powiedziałbym: „Synku, idź gdziekolwiek. Moi napastnicy będą wchodzić jak w masło, kiwać, robić z ciebie w barana" - Aulas kiwał głową ze zrozumieniem. Zbyt wiele to jednak nie zmieniło w moim położeniu.
    Pomyślałem, że może sposobem na Santiniego będą treningi? Jeśli będę na nich lepszy od innych, on w końcu to zauważy... Był więc wślizg, walka, ogień! Niech zobaczy, kogo traci! Chłopaki widzieli, jak palę się do gry. Sonny Anderson wybierając na treningu zawodników do swojej drużyny mi jako pierwszemu dawał koszulkę.
    Kolejny cios dostałem po kilku tygodniach. Po przyjeździe do klubu dowiedziałem się, że Santini odsunął mnie od zajęć z pierwszym zespołem. Miałem ćwiczyć indywidualnie z trenerem od przygotowania fizycznego. Miarka się przebrała. Poszedłem na kolejną rozmowę z Santinim. Już ostatnią.
    - Nie będziesz grał u mnie nawet na treningach - wrzeszczał.
    - Dlaczego nie?
    - Obserwuję ciebie. Za ostro wchodzisz. Jeszcze komuś krzywdę zrobisz tymi wślizgami.
    - Nikogo nie kopię, nie fauluję. Jestem obrońcą. Gdzie ma robić te wślizgi? W centrum handlowym?
    Finisz tej rozmowy mnie zaskoczył. Santini wstał z krzesła purpurowy na twarzy: Słuchaj, no... Pochodzę z włoskiej rodziny, pamiętaj o tym. Takich jak ty rozgniatamy jak muchę na ścianie.
    Zaniemówiłem. Odniosłem wrażenie, że Santini wcale nie żartuje.
    Mijał już miesiąc od tamtej rozmowy. Dostałem wolny weekend w klubie i wyjechałem do Marsylii. Zaprosił mnie Piotrek Świerczewski. „Wpadnij, odpoczniesz kilka dni, zapomnisz o Lyonie" - zachęcał. Miał rację. Potrzebowałem spokoju, żeby pozbierać myśli. Jadąc Autostradą Słońca odebrałem telefon.
    - Cześć Jacek, mówi Gervais Martel. Co słychać?
    Prezydent Lens? Hmm, brzmiało nieźle.
    - Dojeżdżam do Marsylii. Kolega gra dziś mecz - szybko odpowiedziałem.
    - Jacek, nie chciałbyś u nas pograć? - Martel wypalił prosto z mostu.
    - Jeżeli pan powie, że mnie chcecie, to zawracam na ręcznym i jadę do Lens.
    Martelowi spodobała się ta odpowiedź. Kilka dni później w Paryżu przy kolacji omawialiśmy szczegóły mojego kontraktu z Lens. Półtoraroczna udręka z Santinim dobiegła końca.
    Lens było miłą odmianą po bogatym Lyonie. Miasto górnicze, zakochane w piłce. Mieszkają tam potomkowie polskich emigrantów. Czułem się jak w kraju. Polskie akcenty spotkałem też na boisku. W Pucharze Intertoto trafiliśmy na Lecha. Poznaniacy wybrali się do nas autokarem. Ponoć podróż trwała 35 godzin. Na boisku nie było jednak widać po nich zmęczenia. Kryłem Krzysztofa Gajtkowskiego. Oprócz tego, że mówił śląską gwarą i miał śmieszne loki, był też niebezpieczny. Szybki. - Gajtuś, nie lataj tak szybko, bo krzywdę nam zrobisz. Albo my tobie... - upomniałem go. Obaj się uśmiechnęliśmy.
    Lubiliśmy się też śmiać w szatni Lens. Przekomarzałem się z Rigobertem Songiem, moim partnerem na środku obrony. Kameruńczyk mówił przed meczem: „Polak, pokaż, że jeszcze umiesz grać w piłkę". Nie pozostawałem mu dłużny. „Jak to u was jest, Rigobert? Masz te 26 lat, jak mówisz, czy nie?" - wskazywałem białe włosy, przebijające się na jego skroni.
    Jeszcze lepszy numer był z Johnem Utaką. To był świetny napastnik z Nigerii. Do Lens przyszedł z ligi katarskiej i według metryki miał 20 lat. Przyjrzałem mu się kiedyś w szatni.
    - Chodź tu, John, chodź. Co to jest? - wyrwałem siwy włos z jego głowy.
    - Coś ty, Jacek... - zmieszał się Utaka. Po kilku minutach zauważyłem, jak goli się na łyso. Krótkie włosy nosił już do końca mojej gry w Lens.
    Kiedyś graliśmy towarzyskie spotkanie reprezentacji w Poznaniu. W drużynie przeciwnej występował kolega z Lyonu. Dzień po meczu mieliśmy razem lecieć do Francji prywatnym samolotem wysłanym przez Aulasa, żeby nie tracić czasu na połączenia rejsowe.
    Kolega miał sprecyzowane plany na wieczór. „Jacek, gdzie można się u was zabawić?" - pytał jeszcze na boisku. Dostał adresy kilku dobrych miejsc.
    W nocy obudził mnie telefon.
    - Jacek, ale u was jest rewelacyjnie. Poznałem fantastyczną dziewczynę, chyba się zakochałem - po głosie podpitego kolegi poznałem, że świetnie się bawi.
    - Dobra, dobra... - wymamrotałem. Była trzecia w nocy. O szóstej mieliśmy samolot.
    - Niedługo ją poznasz. Leci z nami!
    Poczułem, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody: - Jak to leci z nami?! Przecież masz żonę, dzieci.
    - Nic się nie martw, zamieszkamy wszyscy razem. A ty będziesz tłumaczem.
    Nie wiedziałem, czy mówił poważnie z tą niespodziewaną pasażerką. „Co ja powiem jego żonie?" - zadręczałem się w drodze na lotnisko. O świcie rozpoznałem chwiejną sylwetkę, podążającą w moim kierunku. Na szczęście obok kumpla nie było nikogo.

  • @Arkadiusz_P-a
    @Arkadiusz_P-a 3 года назад +1

    Mówicie, że te czasy się już skończyły? Czy napewno? Przecież od groma takich gwiazdeczek :) Mimo wszystko dalej piłkarze są traktowani bardzej pobłażliwie.

  • @Szczytomaniak
    @Szczytomaniak 3 года назад +1

    Zróbcie recenzje: "Szkoła falenicka" Szczepłka i "Okoń" Radosława Nawrota, pozdro!

  • @jacusjagielski2311
    @jacusjagielski2311 3 года назад

    Najlepsi;)

  • @5Falas
    @5Falas Год назад

    50:00 - „Aulas nie wypłacił Bąkowi 2% od transferu, to było 4,5 mln i gdyby to było 100 tysięcy to Bąk by się o to nawet nie upomniał”
    2% z 4,5 mln to dokładnie 90 tysięcy :')

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: A pod prysznicem chłopaki się całują
    Wiesz, kto u nas jest? Jacek Bąk. Powiedz, co o nim sądzisz? - telefon dyrektora Austrii Wiedeń Thomasa Paritsa do lidera drużyny Jocelyna Blancharda wydawał się dobrym pomysłem.
    - Kontuzjowany? - zapytał Francuz.
    - Nie.
    - Ciągle gra w reprezentacji?
    - Tak.
    - Bierzcie go w ciemno!
    Tak trafiłem do Austrii Wiedeń. Stary, dobry Jocelyn, pomógł i tym razem. Znaliśmy się z Lens, razem mieszkaliśmy w pokoju na zgrupowaniach. Nie wiem, czy Parits o tym wiedział. Blanchard wyświadczył mi przysługę na zakończenie kariery, w Austrii połączyłem przyjemne z pożytecznym.
    Trzy lata w Wiedniu kojarzą mi się nie z piłką, ale z nartami. Nigdzie nie wyszalałem się w górach tyle, ile tam. Nie wiem, skąd mi się wzięła korba na te narty. Zacząłem w Lublinie na Globusie, ale to było jeszcze niewinne zjeżdżanie. Choroba postępowała w ciągu dziesięciu lat życia we Francji i byłem już nie do odratowania. Potrafiłem przylecieć z Kataru na dwa dni do Europy, żeby pozjeżdżać. Żona czekała na mnie w Monachium i jechaliśmy do Austrii w Alpy.
    Zdziwiłem się przy podpisywaniu kontraktu z Austrią. Nie było żadnego zakazu jazdy na nartach, no za wyjątkiem Pucharu Świata. Drugim Alberto Tombą nie zamierzałem jednak być. 80 kilometrów obok Wiednia jest stok Semmering, na którym byłem może za 100 razy. Pobudka i o 7.15, ubrany w kombinezon i z nartami w bagażniku, byłem już w drodze na górkę. Jeździłem od 8.30 do 12, szybki obiad i pędem na trening Austrii. A później regeneracja w jacuzzi. Leniwie płynął mi czas w tej Austrii.
    Denerwowali mnie jedynie miejscowi. Samochód wystawał 20 centymetrów poza dozwolone miejsce, to dzwonili na policję i auto można było odebrać z parkingu. Musiałem też uważać na prędkość na drodze. Jeżeli było ograniczenie do 70 kilometrów na godzinę, to jak nigdzie indziej, pilnowałem się, żeby jej nie przekroczyć. Jakiś Austriak mógłby mnie zadenuncjować i dostałbym mandat.
    I jeszcze ta swoboda obyczajowa. Ze starszymi kolegami z drużyny mieliśmy podejrzenie, że jeden z młodszych piłkarzy jest gejem. To nic złego, ale on zaczął być w szatni zbyt miły dla innych. Wiecie, co mam na myśli. Czuliśmy się coraz mniej komfortowo. Tak jak wcześniej chodziliśmy na golasa, teraz nagle każdy zaczął zakrywać się ręcznikiem.
    Gejów spotkałem w Al-Rayyan. Z tą różnicą, że tam nikt się z tym nie krył. Około 70 procent miejscowych piłkarzy tworzyło pary, całowali się przy mnie, przytulali. W łazience były pod prysznicem oddzielne kabiny, raz najwyraźniej zapomnieli się zamknąć. Odsunąłem drzwi kabiny, a tam... niespodzianka.
    Na początku gry w Austrii dokuczały mi plecy. Ból był tak mocny, że nie spałem po nocach. Blanchard zaproponował mi wizytę u najlepszego osteopaty na świecie, Francuza, do którego przyjeżdżali się leczyć Ronaldo czy Zinedine Zidane. Do niego nie można było się dostać ot tak, z ulicy, ktoś musiał kogoś polecić. Facet miał jakiś dar, chcieli go mieć na wyłączność trenerzy Interu, Juventusu czy Milanu, do przeprowadzki namawiał Arsene Wenger, ale ten uparł się i działał samodzielnie. Miał niekonwencjonalne metody leczenia. Jednemu z zawodników włożył... palec w odbyt, żeby nastawić mu kręgi czy coś takiego. U mnie nie musiał stosować tak wymyślnych metod, ale rzeczywiście szybko mi pomógł. To było dobrze wydane 300 euro. Pamiętam, że leciałem do Paryża przekrzywiony, z grymasem bólu na twarzy, a wracając uśmiechałem się od ucha do ucha.
    U tego osteopaty leczyłem się za własne pieniądze, co spodobało się w klubie. Nie bez echa pozostało również to, że odrzuciłem ofertę grę w Wiener Neustadt od byłego właściciela Austrii, Franka Stronacha. Oferował mi dwa razy większe zarobki niż w Austrii, ale odmówiłem. Dobrze mi było w Wiedniu i za stary byłem na zmiany.
    W klubie byli ze mnie zadowoleni, również z racji tego, że młodsi koledzy ze środka obrony przy mnie się uczyli. Najpierw był Franz Schiemer, który odszedł już do Salzburga. Ten chłopak wart jest kilka milionów euro. Jeszcze zdolniejszy jest 19-letni Aleksandar Dragović. Tyle, że ma niepoukładane w głowie. Obżera się hamburgerami, popija colą i myśli, że jest gość. Kilka razy z nim rozmawiałem, powtarzałem: „Nie imprezuj, inwestuj w siebie. Ockniesz się w wieku 25 lat i będzie już za późno. Teraz jesteś w najlepszym wieku, od początku musisz wiedzieć, co chcesz osiągnąć w życiu. Ja wiedziałem". Ciekawy jestem, czy Dragović posłuchał moich rad. Przekonam się niedługo.
    Początkowo planowałem pograć w Austrii dwa lata i zakończyć karierę, ale pół roku przed wygaśnięciem kontraktu zaczepił mnie Parits. - Zostań jeszcze na rok. Młodzi się przy tobie poduczą. Ciągle dobrze wyglądasz - mówił.
    Porozmawiałem z żoną, nie była tym zachwycona tym pomysłem. Podeszła to tego jednak rozsądnie. „Jak cię chcą, to zostań". W taki sposób znów przeciągnąłem zakończenie kariery.
    W następnym sezonie historia się powtórzyła. Tym razem na turnieju w Soczi z Paritsem spotkał się reprezentujący moje interesy Maciek Falek. Austriacy gwarantowali mi większą swobodę. „Jeśli po pół roku, w zimie, uznasz, że już ci się nie chce, to po prostu odejdziesz" - Falek relacjonował mi to, co usłyszał od dyrektora Austrii. Tym razem podziękowałem. Ciągnęło mnie już do Lublina.
    W końcówce ligi wylądowałem na ławce. Wcześniej naciągnąłem mięsień dwugłowy, a drużyna wygrywała beze mnie w składzie. Po piątym meczu z rzędu, w którym nie zagrałem, trener Karl Daxbacher zaprosił mnie na kolację. Ponieważ słabo radziłem sobie z niemieckim, tłumaczył Paweł Zborowski, Polak pracujący w Austrii jako masażysta.
    Daxbacher był lekko speszony. W końcu zaczął: - Jacek, nie będę już zmieniał składu. Są młodzi, chcę zobaczyć, jak wypadną... - przerwał i w napięciu czekał na moją reakcję.
    - Nie ma problemu. To normalna kolej rzeczy - odpowiedziałem spokojnie.
    Widać było, że kamień spadł mu z serca: - Jacek, jesteś wielkim piłkarzem...
    - Zaraz, nie wielkim. Normalnym - przerwałem mu szybko. Nie lubię, jak ktoś popada w zbędną ekstazę.
    - Dla mnie jesteś wielki. Wiesz, jak to jest. Ktoś, kto nie gra, potrafi się brzydko zachowywać. Buntować drużynę, kopać dołki pod trenerem. Ty zareagowałeś normalnie. To nie przypadek, że prawie 100 razy grałeś w kadrze i tyle lat utrzymałeś się we Francji - kadził mi Daxbacher.
    Co miałem mu powiedzieć? Że nie mam już 18 lat, żeby przejmować się tym, że nie gram. Nie! Miałem 37 lat, szykowałem się do zakończyłem kariery. Inaczej traktowałem piłkę.
    Daxbacher wpuścił mnie na boisko w ostatnim meczu z SV Ried. Symbolicznie, na pięć minut. Wcześniej siedziałem na ławce i zacząłem się zastanawiać, jakie to ch... uczucie. Siedzisz z boku, gdzie nikt na ciebie nie patrzy. Obgryzasz paznokcie i z nadzieją wpatrujesz się w trenera, żeby skinieniem dał ci sygnał do rozgrzewki. A koledzy w tym czasie błyszczą przed publiką. I wiecie co? Pomyślałem sobie, że jestem w życiu farciarzem.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад

    Szkoła lubelskiej ulicy
    Wciąż nie docierało do mnie, że za kilkanaście godzin zostanę piłkarzem klubu z Lyonu. Jak dla mnie stanowczo zbyt wiele wrażeń na jeden dzień. Ludzie mawiają: Tyle przeżyłem, że film można by nakręcić! No właśnie. Śmiało mógłbym to zrobić. Gatunek? Coś z pogranicza sensacji i komedii.
    Spokojny lot dobiegał końca. Prywatny samolot Jeana-Michela Aulasa, prezydenta Olympique Lyon podchodził do lądowania. Kończył się też mini bankiet z wystawnym obiadem. Trener Bernard Lacombe wraz z pozostałymi towarzyszami podróży mogli wznieść toast szampanem za udaną misję.
    Wciąż nie docierało do mnie, że za kilkanaście godzin zostanę piłkarzem klubu z Lyonu. Jak dla mnie stanowczo zbyt wiele wrażeń na jeden dzień. Ludzie mawiają: Tyle przeżyłem, że film można by nakręcić! No właśnie. Śmiało mógłbym to zrobić. Gatunek? Coś z pogranicza sensacji i komedii.
    Jedna myśl nie dawała mi spokoju: Co będzie, jeżeli celnicy zapytają mnie o paszport? Nie zapytali. Nie mieli jak. Samolot podszedł do lądowania na Saint Exupery, głównym lotnisku w Lyonie. Koła prawie dotykały pasa, ziemia tuż, tuż, a po chwili... zaczęliśmy się wzbijać. Dwie, może trzy minuty i znowu lądowanie. Tym razem bez niespodzianek. Z tą różnicą, że wylądowaliśmy na innym, prywatnym lotnisku. Uff! Kontroli paszportu nie będzie.
    - Zatrzymasz się w hotelu, a rano pójdziemy na zakupy, wybierzesz sobie ubranie. Jutro jest prezentacja nowych piłkarzy. Na razie zadzwoń z pokoju do żony, pewnie się martwi - powiedział przyjaźnie Lacombe. Spoglądając na moją niepewną minę szybko dodał. - My płacimy.
    Rozmowa z Anią trwała kilka minut. Chciałem jej tyle opowiedzieć, nie wiedziałem, od czego zacząć. Głowa wciąż buzowała od emocji.
    Zaczęło się kilka dni wcześniej od telefonu Ryszarda Górki, sponsora Lecha. To on trzy lata wcześniej wykupił mnie z Motoru Lublin za trzy miliardy złotych. Teraz podnieconym głosem mówił, że znalazł się na mnie kupiec, Francuzi z Lyonu są zdeterminowani, żebym do nich przyszedł. Transfer pilotował Tadeusz Fogiel. Górka, który już wtedy nie żył dobrze z klubem, bał się jednego: że działacze Lecha podstępem wywiozą mnie z Polski i sprzedadzą za jego plecami. Wszyscy czuli, że ten transfer to potencjalna żyła złota.
    Górka przyjechał do mnie w nocy. Poprosił, żebym zamieszkał u niego przez najbliższe dni. Chciał mieć mnie na oku.
    - Nie jestem meblem, żeby pan mnie tak po prostu przestawiał - żeby uspokoić spanikowanego Górkę oddałem mu swój paszport. Po chwili usłyszałem dzwonek do drzwi. Roman Jakóbczak, menadżer Lecha jeszcze z korytarza wrzeszczał na Górkę.
    - Jacek jest naszym piłkarzem! Odczep się od niego!
    - To ja za niego zapłaciłem! - rewanżował się Górka.
    A to wszystko na oczach mojej mamy, która akurat przyjechała z wizytą. Siedząc na kanapie obserwowała, jak dwóch obcych facetów prawie się nie pozabija w mieszkaniu jej syna. Pewnie myślała, że za chwilę wejdzie reżyser i powie: stop, cięcie! Ale to nie był film...
    W końcu musiałem przerwać tę farsę. - Panowie, wy się tutaj kłóćcie, ile chcecie, ja jadę na wakacje. Dajcie znać, jeżeli coś ustalicie. Jakby co szukajcie mnie w Lublinie - rzuciłem wściekły.
    Przed wyjazdem musiałem jeszcze zmienić pasek rozrządu w swoim samochodzie. Auto kupiłem kilka dni wcześniej od właściciela masarni. Okazyjna cena, wcześniej należało do jego żony. To porsche, 944 S2, też miało swój mały udział w transferze do Lyonu... A w zasadzie to jego pasek rozrządu, przez który zostałem dzień dłużej w Poznaniu. W drodze do mechanika odebrałem telefon.
    - Pakuj się, lecą po ciebie. Jutro jest prezentacja nowych piłkarzy w Lyonie. Musisz na niej być - Fogiel niemal krzyczał do słuchawki.
    - Jak? Nie mam paszportu, oddałem Górce.
    - Jedź na lotnisko i odbierz Francuzów. Później zaczniemy się martwić o resztę - instruował Fogiel.
    Na Ławicy pojawiłem się w krótkich spodenkach i t-shircie. Ubrany jak na plażę. Na przeciwko mnie trzej panowie w eleganckich garniturach, wśród nich Lacombe. Pojechaliśmy do Górki odzyskać paszport. Tłumaczem był Fogiel, z Paryża. U nas słuchawka krążyła między Lacombem i Górką. Po minie tego ostatniego widziałem, że jest coraz bardziej zadowolony. W końcu Lacombe spojrzał na mnie i zapytał: - Ile potrzebujesz czasu, żeby się spakować?
    Do domu wpadłem na kilka sekund, chwyciłem buty do grania i ochraniacze. Nie zdążyłem nic wytłumaczyć Ani i już musiałem wracać do gości z Francji. Ruszyliśmy na lotnisko, kontrola poszła gładko. „Jacek Bąk sprzedany do Lyonu za milion marek" - mogły później napisać gazety.
    Kilka lat wcześniej, kiedy zorientowałem się, że jedyne, czego mogę się nauczyć w Motorze Lublin to balangi po meczach, zacząłem coraz poważniej myśleć o zmianie klubu. Wiedziałem, że interesuje się mną Legia, pytali się o mnie działacze Lecha. Jakóbczak regularnie kursował na trasie Poznań-Lublin i przekonywał: „U nas dostaniesz dużo, bardzo dużo bejmów". Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że bejmy to pieniądze w Wielkopolsce.
    Lech był konkretny, Legia się ociągała. Na ostatnie negocjacje do Poznania z Górką pojechałem z żoną Anią, która była wtedy w ciąży. Zabrałem też brata. Andrzej jest starszy ode mnie o dziewięć lat. Zawsze miał dobrą gadkę, dar przekonywania, który wcześniej ratował go z wielu opresji. Szkoła lubelskiej ulicy. Liczyłem na nią w rozmowach z doświadczonym biznesmenem.
    Wiedziałem, że Górka, którego firma „Erge" była sponsorem Lecha, ma do mnie słabość. Za podpisanie pięcioletniego kontraktu zaproponował 45 tysięcy dolarów. Jak dla mnie, 19-latka, niewyobrażalne pieniądze.
    Wtedy wstał Andrzej. - Nie bierzemy tego - byłem pewny, że się przesłyszałem. Po minie Górki zorientowałem się, że mój braciszek jednak zaczął swoją, niezrozumiałą dla mnie, grę. - Panie prezesie, co tu kryć, mało tego. Zaokrąglijmy do pięćdziesięciu albo wracamy do domu - kontynuował Andrzej. Cisza w pokoju po wystąpieniu brata stawała się niezręczna. - No, to my przejdziemy się z Jackiem na spacer, a pan to sobie wszystko spokojnie przemyśli - Andrzej dał znak, żebym podniósł się z krzesła.
    Nie pamiętam, ile trwał ten spacer. Pół godziny, może dłużej. Po powrocie Górka bez słowa wręczył mi czek na 50 tysięcy dolarów.
    Po wyjściu od niego pojechaliśmy do banku. Chciałem jak najszybciej podjąć pieniądze i ruszać do Lublina, pochwalić się rodzicom. Przy okienku, trach, poczułem łapę ochroniarza na ramieniu. - Pójdziesz ze mną - zaprowadził mnie na górę, do gabinetu swojego szefa.
    - Skąd to masz?! - ton głosu dyrektora wskazywał na to, że moje położenie nie jest najlepsze. Okazało się, że Górka zapomniał podpisać czeku.
    Ubrany w krótkie spodenki, z czapeczką odwróconą do tyłu wyglądałem raczej na chłopaka, który wybiera się do wesołego miasteczka, a nie ma zostać właścicielem 50 tysięcy dolarów. Na dokładkę dzięki czekowi bez podpisu. Wybłagałem dyrektora, by pozwolił mi zadzwonić do sponsora. Na szczęście Górka odebrał, uniknąłem aresztu. Przez 20 lat profesjonalnego grania miałem wiele przygód. Jedna, jedyna popijawa z kolegami w Motorze, bejmy w Poznaniu, dziesięć lat spędzonych we Francji, egzotyka w Katarze, piękne zakończenie w Wiedniu. O tym wszystkim wam opowiem. Pamięć mam dobrą. Do rzeczy złych i dobrych, śmiesznych i smutnych. Będzie trochę cukru, ale nie zabraknie pieprzu i soli. Jak to w życiu.
    Nie mnie oceniać czy zrobiłem karierę. Zawsze mogło być lepiej - pokręci ktoś nosem. Zgoda. Ale gdyby ktoś powiedział mi kiedyś, że ja, „Parasol" z Lublina, 96 razy zagram w reprezentacji, to wysłałbym go do psychiatry. Pięć, dziesięć razy to może być przypadek, niemal setka raczej go wyklucza.
    Pamiątkę z pierwszego treningu noszę w sobie do dziś. Dosłownie. Pod skórą w kolanie mam zarośniętych kilka ziarenek żwiru. Efekt walki, gdy z chłopakami w Lublinie rąbaliśmy w piłkę na boisku przy Kresowej...

  • @patryczek0808
    @patryczek0808 3 года назад +6

    Czyli teraz Jacek Bąk do hejt parku

  • @marcin7882
    @marcin7882 3 года назад +1

    śmiechłem jak Leszek mówi...że będa mieszkać on żona i ta Polka hehe

  • @tomadzmiskiewicz5380
    @tomadzmiskiewicz5380 3 года назад

    Słuchać was to czysta przyjemność;)

  • @doridorime4711
    @doridorime4711 3 года назад +18

    Leszek tak stoi i stoi za tym barem, kiedy coś polejesz? :)

  • @fifi6814
    @fifi6814 3 года назад +4

    Może recenzja "Kowal"? ;)

  • @piorun225
    @piorun225 3 года назад +4

    Gdyby to było jakieś 100 tys. to bym się nawet nie upomniał, 2% z 4,5 mln to 90 tys. Xd

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Dlaczego Edyta Górniak śpiewa koreański hymn?
    Dawaj, Bartek idzie! Z włosami?! No nie... Podbiegliśmy z Piotrkiem Świerczewskim do Karwana. Maszynka poszła w ruch. Ale w połowie golenia znudziło nam się. - Masz, sam dokończ w pokoju - "Świr" wręczył maszynkę Bartkowi pod Sheratonem.
    Golimy się na zero - ustaliliśmy przed meczem z Norwegami, który mógł i jak się okazało przesądził o awansie do mistrzostw świata w 2002 roku. W amoku po zwycięstwie 3:0, w autokarze wiozącym nas z Chorzowa do Warszawy, większość obcinała byle jak. Oszczędziliśmy tylko Marcina Żewłakowa. Tłumaczył, że ma na głowie blizny i bez włosów będzie wyglądał niezbyt ciekawie. Mnie strzygła żona. W hotelu. Wolałem poczekać na Anię, niż oddać się w ręce podpitych kolegów. Do awansu w zasadzie nie przyłożyłem nogi. Pierwszy mecz w eliminacjach zagrałem przeciwko Walii w Cardiff w czerwcu, a to było już nasze szóste spotkanie. Z Norwegami wszedłem na boisko w ostatniej minucie i to był ukłon Jerzego Engela wobec mnie. Choć nie byłem bohaterem eliminacji, zapewnił mnie, iż mogę liczyć na miejsce w kadrze pod warunkiem, że będę zdrowy.
    Wcześniej nie grałem przez 8 miesięcy. Przerwę wymusiła operacji przepukliny między kręgami. Dotychczas lekceważyłem ból w plecach. W każdym meczu gdzieś w 70. minucie bolało mnie na maksa. Pół biedy gdy trafiał się słabszy rywal, ale z mocniejszym nie było szans, by dotrwać do końca. Niekiedy ból trzeba było uśmierzać zastrzykami. W końcu lekarz powiedział: „Operacja albo rezygnuje pan z grania". Żartów nie było. Zabieg przeprowadził 70-letni chirurg. Nie wyglądał na takiego, któremu bezgranicznie byłbym gotowy zaufać. A gdy zobaczyłem jego lekko trzęsącą się rękę, to i ja drżałem. Niepotrzebnie, operację wykonał jak należy, choć po jakimś czasie kręgosłup jeszcze parę razy się odezwał. Przed wyjazdem do Korei okazało się, że już jesteśmy mistrzami świata. Niestety, nie w piłce, ale w robieniu atmosfery. Ten balon był niewiarygodnie napompowany. Zdjęcia z Pucharem Świata, deklaracje, że jedziemy po złoto, żarty ze słabej grupy, a tak naprawdę sam awans po 16 latach od „klątwy" rzuconej przez Zbigniewa Bońka był sukcesem. Sportowo nie byliśmy przygotowani do mistrzostw, mentalnie też nie. Najpierw były kłótnie o pieniądze. Kto i ile zarobi na reklamach zupek, czy zdjęciach na szklankach. Większość załatwiała reklamodawców na własną rękę. Do piłki mało kto miał głowę. Nie tylko my się pogubiliśmy. Engel zamiast Tomka Iwana powołał na mundial Pawła Sibika z Odry Wodzisław, piłkarza anonimowego nie tylko dla mnie. Najbardziej profesjonalnie do mistrzostw przygotował się kucharz Robert Sowa.
    Z USA sprowadził nasze ulubione lody i kawę, a trener Engel mógł zajadać się sprowadzonymi z Tajlandii krewetkami black tiger. Do Korei przetransportowano też 200 kilogramów wędzonki, na której Robert gotował żurek. Serwował nam go po zwycięskich meczach, jeszcze w eliminacjach do mistrzostw. Niestety, większość tej wędzonki w Korei nie została zjedzona. Samolot, który wypożyczył prezydent Aleksander Kwaśniewski na lot do Korei miał zaplanowane międzylądowanie w rosyjskim Nowosybirsku na tankowanie. Z zatankowaniem nie mieli problemu działacze, choć postój wydłużył się akurat nie z ich winy. Rosjanie nie zgodzili się, żeby za paliwo prezes Michał Listkiewicz zapłacił kartą. Żądali gotówki. Kiedy ją dostali, dotykali i oglądali z każdej strony wszystkie banknoty. Sześć z nich odłożyli uznając, że są fałszywe. W końcu, gdy wymieniono te „fałszywe", polecieliśmy. Na lotnisku w Cheongju przywitało nas kilkuset Koreańczyków. Większość z nich przyszła na lotnisko dla Jurka Dudka. W Korei popularne są angielskie kluby piłkarskie, więc przyjazdu bramkarza Liverpoolu fani nie mogli przegapić. Naszą bazą w Daejeon był ośrodek Samsunga, a Samsung to po koreańsku „luksus". Świetny hotel, nawet pole golfowe było. Na basenie doszło do rywalizacji Piotrka Świerczewskiego z Radkiem Kałużnym na dystansie 25 metrów. Radek nie pochwalił się nikomu, że kiedyś pływał półzawodowo. Młócił wodę strasznie, na finiszu omal z basenu nie wyskoczył. Na przeszkodzie staną ł mur kończący tor. Radek wyrżnął w niego. Lekarze musieli zszywać mu rozbitą głowę, ale dla niego najważniejsze było, że dołożył „Świrowi" kilka metrów. Wyjeżdżając na pierwszy mecz przeciwko gospodarzom obsługa ośrodka zaśpiewała nam „Sto lat" i życzyła powodzenia, choć te życzenia były z kurtuazyjne. Cała Korea liczyła na sukces swojej reprezentacji, a my mieliśmy być ich przystawką. Dwa dni przed meczem już nie włączałem telewizora, bo od reklam tego spotkania można było dostać szału. Na szczęście gospodarze przygotowali dla nas kanał z polskimi filmami. Repertuar nie był zbyt bogaty, kilkanaście razy obejrzałem „Misia". Lepsze to niż patrzeć na koreańskiego dziennikarza, który w kółko wykrzykiwał podniecony „Polanda!".
    Po ośmiu latach od tych mistrzostw kojarzą mi się one z trzema koszmarami. Pierwszy to hymn Edyty Górniak, drugi to nasz występ, a trzeci to prezydencki samolot TU-154, którym podróżowaliśmy do Korei. Ten sam, który rozbił się w kwietniu pod Smoleńskiem... Gdy na stadionie w Busanie Górniak zaczęła śpiewać hymn, pomyślałem, że to ukłon w stronę gospodarzy. Nasza piosenkarka wykonuje hymn Korei, ktoś od nich zaśpiewa nasz. Kiedy zorientowałem się, to jednak „Mazurek Dąbrowskiego" próbowałem śpiewać razem z nią. Nie łapałem rytmu. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu, bo swoim popisem Górniak nieco odciągnęła uwagę od naszych występów. Mundial zawaliliśmy na całej linii. Byliśmy do niego słabo przygotowani i koniec. Zresztą mo& 0 na było się tego spodziewać patrząc na naszą grę w meczach przed mistrzostwami. Z drużyny świetnie walczącej w eliminacjach nie zostało nic. Mój udział w mundialu zakończył się na 50 minutach przeciwko Koreańczykom. Wyskoczyłem do główki i nagle poczułem prąd w nodze, jak ktoś mnie dziabnął nożem. W przeszłości już to się zdarzyło, a ból szedł od chorego kręgosłupa. W Korei nakłuł mi go doktor Stanisław Machowski. Przez tydzień nie czułem nogi, no i miałem z głowy mecze przeciwko Portugalii i USA.
    Później lekarze we Francji mówili mi, że takie nakłucia powinny być robione wyłącznie przed monitorem, a nie na chybił trafił. W przerwie meczu z Koreą Engel mówił, że gramy zbyt bojaźliwie, za mało skoncentrowani, ale tak naprawdę, co by nie powiedział i tak nie byłoby wykonane. Zamiast wojować na boisku, wojowaliśmy z dziennikarzami. Szczerze mówiąc nie wiem nawet o co poszło. Może o nadmierną naszym zdaniem krytykę, a może ot tak, z nudów? Po treningach mijając dziennikarzy wyzywaliśmy ich od kapusiów i pedałów. Wyzwiska wykrzykiwali wszyscy. W końcu byliśmy jedną drużyną... Gadanie, że trawa w Korei była nie taka jak należy, że wilgotność dokuczała, że sędziowie nam nie sprzyjali, drażni mnie do dziś. Większości drużyn jakoś to nie przeszkadzało. Trener próbował nas mobilizować filmami z podniosłymi momentami z dziejów Polski. Nie wiem jak na innych, ale na mnie to nie działało. Na resztę sądząc po wynikach też nie. Jedna z gazet w Korei, które nam tłumaczono, napisała „Polacy jako pierwsi awansowali do mistrzostw i jako pierwsi będą się pakować". Prorocze słowa. Wracając do kraju baliśmy się reakcji kibiców. „Chyba wpier... będzie" - przewidywał Tomek Hajto, kiedy zobaczył tłumy czekające na Okęciu. Zamiast wyzwisk były jednak hasła „Jesteśmy z wami" i przyśpiewka „Nic się nie stało!". Byliśmy zaskoczeni. Później plotkowano, że to nie była spontaniczna akcja, a kierował nią... kierownik reprezentacji Tomasz Koter. Większość witających nas „kibiców" to ponoć jego rodzina i kuzyni z Łomży.

  • @arturlupak2310
    @arturlupak2310 3 года назад +2

    Panowie i wykrakaliscie znowu trzeba zrobic turniej w siatkowce bo Polacy przegrali😆

  • @espeope
    @espeope 3 года назад +2

    Czy Jakub Olkiewicz potwierdza, ze popularny Icy (lub Ajsi), to najwyzszy poziom stopniowania imienia Jacek, wyzszy nawet niz "Jaca"?

  • @Cruchot800
    @Cruchot800 3 года назад +3

    Siadam jak do telenoweli :D Ambasadorowie nowych czasów (nie pamiętam już dokładnie tego speechu p. Szaranowicza) :D

  • @maci3jka
    @maci3jka 3 года назад +1

    Leszek "Lekceważyłem to zagrożenie" Milewski, kapitalne!

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад +1

    Prawdziwa historia Jacka Bąka: Prezydent gratuluje tylko Borucowi
    Z mistrzostw świata w Niemczech przywiozłem 10 tysięcy dolarów i w nowy kontrakt z Al-Rayyan. No i zero dobrych wspomnień związanych z mundialem. Te dziesięć tysięcy to było startowe dla każdego z reprezentantów - mówi Jacek Bąk.
    Więcej nie udało się ugrać, choć mogliśmy zgarnąć wielkie pieniądze. Wynegocjowaliśmy po 800 tysięcy dolarów na głowę za wyjście z grupy, za awans do ćwierćfinału 2,5 miliona, a za zdobycie mistrzostwa 6 milionów! Żadna z tych premii przez moment nie była zagrożona... Myślę, że gdyby trener Paweł Janas jeszcze raz powoływał kadrę nie pominąłby już Jurka Dudka oraz trzech Tomków - Frankowskiego, Kłosa i Rząsy.
    Najbardziej było mi żal tego, którego najmniej szkoda było kibicom, czyli Tomka Rząsy. Dobrze grało mi s ię z nim w obronie. Zmiany w ostatniej chwili nie robiły dobrze reprezentacji. Gdy cztery lata wcześniej Jerzy Engel nie wziął Tomka Iwana, a zabrał Pawła Sibika atmosfera w kadrze lekko siadła. Wiadomo, że „Ajwen" robił klimat, a i piłkarsko był lepszy. Ale takiego wietrzenia, jak przed mistrzostwami w Niemczech nikt się spodziewał. W Polsce przeważnie po jakimś niepowodzeniu jest moda na odmładzanie kadry. Czyli starzy wynocha, a młode talenty podbiją nam świat. Skoro doświadczony zespół słabo wypadł w Korei, to Janas pewnie przypuszczał, że w Niemczech poradzą sobie młodzi. Ale czy Dudek i Frankowski przeszkadzaliby zajmując w kadrze miejsca 22. i 23.? Nie sądzę. Inaczej czuliby się młodsi piłkarze, gdy na śniadaniu obok nich siedziałby facet, który wygrał Ligę Mistrzów albo taki, co strzelił sto goli w lidze. A tu siedzieli ludzie, którzy na dobrą sprawę po raz pierwszy zobaczyli się tuż przed mistrzostwami.
    Gapiąc się w telewizor w ośrodku w Barsinghausen trafiłem na relację z obozu naszych pierwszych rywali - Ekwadorczyków. Tłumy kibiców, trener tańczący z fanami, piłkarze grający w siatkonogę. Luz, blues. A my byliśmy zmęczeni psychicznie i fizycznie. Zamknięci, odcięci od świata. Do internetu nawet nie siadałem. Jeszcze na zgrupowaniu kadry w szwajcarskim Bad Ragaz zauważyłem, że kibice nadal roztrząsali niespodziewany skład kadry. W zasadzie tylko o tym pisali, a raczej znęcali się nad selekcjonerem za jego zaskakujące decyzje.
    Badania lekarskie, które robiono nam w Szwajcarii wskazywały duże zmęczenie. Najsłabsze wyniki miałem ja i Mirek Szymkowiak, ale innych też nie rzucały na kolana. W sumie zaskoczenia nie było, bo przecież każdy z nas czuł w kościach sezon. A tu jeszcze dwa treningi dziennie. I to „zamulenie" rosło. A na zmęczeniu to człowiek może gazetę przejrzeć, a nie zasuwać po boisku. Trener Romek Dębiński wpienił się kiedyś na kibica, który z trybun obrażał piłkarzy Motoru. Romek odszukał go i zaproponował: „Stary, dostaniesz tysiąc złotych, ale musisz wykonać jedno zadanie. Przebiegniesz dwa razy od szesnastki do szesnastki i uderzysz piłkę z jedenastu metrów".
    Kibic zakład przyjął. Zacisnął zęby. Przebiegł, tylko, że przy strzale przewrócił się. Ze zmęczenia. Dlaczego o tym wspominam? Bo organizmu nie da się oszukać. I tak było w Niemczech. Byliśmy zmęczeni, zestresowani.
    Na mundial wyjeżdżaliśmy po nieszczęsnym sparingu z Kolumbią. Po raz pierwszy zostaliśmy chłodno potraktowani przez kibiców na Stadionie Śląskim. Wygwizdali nas. Artur Boruc nie patyczkował się i powiedział: „Kibice odstawili wioskę". Na Śląskim doping zawsze pomagał, lubiłem tam grać, jedynie wpieniały mnie trąbki. Ich dźwięk był nieznośny, w nocy w uszach mi tarabanił. Kiedyś zaproponowałem, by ci trębacze zabrali się ze swoim instrumentem w góry, by tam Adama Małysza dopingować.
    Żal zrobiło mi się Tomka Kuszczaka, któremu gola wbił kolumbijski bramkarz. Czegoś takiego nie widziałem. Piłka leciała i leciała, ja już miałem zamiar odwracać się, bo nic złego teoretycznie nie miało prawa się stać. Ale stało się. Po niemal stumetrowym locie wpadła do siatki. Wyszło na to, że na sparingu na Śląskim najgorzej wyszli bramkarze. Część fanów przestała lubić Boruca za jego słowa o wiosce, a Tomka za puszczony strzał.
    Co do kibiców i wioski... Po mistrzostwach okazało się, że wioska kibiców reprezentacji Polski w Barsinghausen została uznana za najgorszą. W zasadzie nikt do niej nie zaglądał. Nic dziwnego, bo atmosfera wokół naszej reprezentacji nie nastrajała do zabawy. A poza tym kibic przyjeżdżający na mundial chciałby spotkać się choć na chwilę z piłkarzem, trenerem. My byliśmy jednak skoszarowani.
    Po przylocie do Niemiec miejscowy dziennikarz zapytał czy planujemy tu zostać do 9 lipca. „Tak, do dziewiątego, ale czerwca" - ktoś zażartował. Niewiele się pomylił, bo mistrzostwa zanim dla nas się zaczęły już się zakończyło, po porażce z Ekwadorem.
    Cierpliwie tłumaczyłem przed tym spotkaniem, że nasza towarzyska wygrana z nimi w Barcelonie 3:0 to inna bajka, zresztą wtedy warunki dalekie były od normalnych. Lał deszcz, a boisko średnio nadawało się do gry. W Gelsenkirchen wszyscy żądali powtórki wyniku. No i graliśmy u siebie, jak śpiewali kibice, bo do Niemiec przyjechało ich kilkadziesiąt tysięcy. Koszmarnie się na nas zawiedli. Wspominałem, że tuż przed meczem do naszej szatni przyszedł ze swoją świtą premier Kazimierz Marcinkiewicz. Wyprowadziło to z równowagi trenera Janasa, który poszedł na papierosa do toalety. Ale niektórzy zawodnicy specjalnie nie stresowali się meczem. Jeszcze przed rozgrzewką z kamerami, aparatami fotograficznymi chodzili po murawie. Może czuli, że szybko trzeba z mistrzostw pamiątki robić, a poza tym niektórzy my 47 lą: „I tak nie gram w pierwszym składzie to pieprzę to". Gdyby w kadrze był Tomek Hajto, dałby on im filmy kręcić i pstrykać zdjęcia. Właśnie do listy ludzi nieobecnych podczas mistrzostw trzeba było dopisać lidera takiego jak on. W Niemczech nie miał kto wstrząsnąć zespołem. Tomek nigdy się nie ceregielił. Nawet jak był rezerwowym, poważnie podchodził do grania. Kiedyś przed meczem z Francuzami lekarz Stanisław Machowski dawał do łyknięcia witaminę B12. Podał piłkarzom pierwszej jedenastki i koniec. A tu wstaje rezerwowy wtedy Hajto i mówi: Zaraz k... a! A dla mnie?
    - Ty jesteś rezerwowy - odparł Machowski.
    - A jak ktoś w trzeciej minucie złapie kontuzję i będę musiał wejść?! Ostatni raz rozdajesz pan witaminy. Następnym razem ja przywiozę i rozdzielę - pogroził Tomek.
    - John Carew? Mistrz nad mistrzami, a ja go wyłączyłem jak stare radio! - chwalił się kiedyś.
    Tak, w Niemczech wyraźnie brakowało gościa, z taką pewnością siebie.
    By zostać w mistrzostwach, w drugim spotkaniu trzeba było pokonać Niemców, którzy niespecjalnie nam leżeli. Upieprzyliśmy się po pachy, a i tak przegraliśmy. Powiedzenie, że mogliśmy wygrać byłoby głupotą, ale remis był w zasięgu. Boruc łapał wszystko.
    - Gratulacje panie Arturze! Był pan najlepszy - usłyszałem w szatni.
    Siedziałem akurat w mini-basenie. Wychyliłem głowę. Te słowa wypowiadał prezydent Lech Kaczyński. Pogratulował Borucowi, pochwalił i wyszedł. Reszta poczuła się trochę nieswojo. Wyszło na to, że Artur jest OK., a pozostali zawodnicy mimo że wypruwali flaki nadają się do pchania taczki. Zgadzam się, że Artur odwalił kawał roboty, bo gdyby nie on z tego mundialu wracalibyśmy z bilansem bramek 0:10. O reszcie jednak pan prezydent zapomniał.
    W Korei mieliśmy mocniejszą drużynę, ale w Niemczech słabszych przeciwników. I tu i tu klapa. Oprócz wyniku te dwa mundiale łączyło smutne lądowanie na Okęciu. Jeszcze w Niemczech dziennikarze pytali nas, czy nie obawiamy się powrotu. To samo pytali cztery lata wcześniej. „No przecież nas nie pobiją" - przytomnie odpowiadał Boruc.
    Nie pobili, ale wróciliśmy z etykietą oskarżonych o ciężki występek, a może o jeszcze coś gorszego - recydywę. Drugie mistrzostwa, drugi obciach.

  • @hamilkarbarkas800
    @hamilkarbarkas800 2 года назад

    18:00 jeśli to jest "ici" to to może być po francusku słowo " tutaj"

  • @damianmaysz3420
    @damianmaysz3420 3 года назад +2

    Dla mnie moglibyście zrecenzować nawet Heroesów 3.

  • @piotrg8571
    @piotrg8571 3 года назад +1

    Kurde, prawdę mówiąc po tych fragmentach czytanych a zwłaszcza pisanych to sądzę, ze jeśli to faktyczne odbicie myśli jacka bąka, to jest to mega bekowy w podejsciu do życia typ, niezwykle ironicznie patrzący na świat.
    Choć zapewne on to mówił te bzdury śmiertelnie poważnie, a dziennikarz troche wzbogacił język i wyszło ironiczne spojrzenie na rzeczywistość.

  • @Esterhazy1973
    @Esterhazy1973 3 года назад +2

    2% z 4.5 miliona to 90.000 a Bak twierdzi ze nie upomnialby sie o 100.000.

  • @przemekl9599
    @przemekl9599 3 года назад +1

    Następna do recenzji książka Janusza Wójcika

  • @pawewiencek6887
    @pawewiencek6887 3 года назад

    Ups, w ostatnie wakacje zrobiliśmy wyścig, kto pierwszy przepłynie basen pod wodą i przywaliłem głową w ścianę jak Kałużny. Skończyło się na szczęście tylko na guzie . Trzeba uważać

  • @dawidduda5629
    @dawidduda5629 7 месяцев назад

    77 tys wyświetleń. Dziwię się ze tak mało. Ja sam nabiłem minimum 100

  • @andrzejsikora8316
    @andrzejsikora8316 3 года назад +2

    Myślałem że to podpucha. A jednak!!! Człeniu na tapecie!

  • @ernesthemingway6929
    @ernesthemingway6929 3 года назад

    Dwie rzeczy, zostawianie w tej samej klasie nic nie daje ale szkodzi..Szkoła generalnie nic nie daje. Druga sprawa sprowadzanie całego zła w przypadku wypadków drogowych na alkohol jest haniebne. Wypadki to przede wszystkim brak wyobraźni, skrajna głupota. O wiele bardziej potencjalnym mordercą jest ktoś przekraczający prędkość, wyprzedzający na trzeciego etc. I to przede wszystkim tacy kierowcy powinni być traktowani jak potencjalni mordercy.

  • @radekkimak1568
    @radekkimak1568 3 года назад

    Prawdziwa historia Jacka Bąka. Obietnica mamy: Nigdy nie będziesz miał roweru
    Jako 15-latek miałem już swoich kibiców. Wśród drobnych pijaczków. Przychodzili na rezerwy Motoru i rozsiadali się wygodnie na trybunie. Zamiast trąbek czy szalików, zabierali ze sobą kilka butelek taniego wina.
    - Słuchajcie, czy Parasol dzisiaj gra? - pytał przed meczem najważniejszy z nich. Parasol to byłem ja. Albo Długopis. Nazywali mnie tak z racji wzrostu. Wystrzeliłem przed 14. urodzinami.
    - Gra.
    - To będzie dobrze. Parasol, naaapieraj!
    - krzyczał swoim chropowatym głosem.
    W szkole byłem za to „Icy". Zapytacie, skąd to się wzięło. Cóż, święty nigdy nie byłem, lubiłem, żeby coś się działo. Złapałem kiedyś koleżankę za piersi i komuś skojarzył się ten „Icy". Tak już zostało. Do dziś żaden z kolegów w Lublinie nie powie do mnie inaczej.
    Rodzice poznali się w Lublinie, skąd pochodziła mama. Tata wychował się w Dratowie, wsi pod Łęczną. Po ślubie zamieszkali przy ulicy Mełgiewskiej w Lublinie. Kiedy miałem cztery lata, przeprowadziliśmy się na Nową Kalinę.
    Mama pracowała w sklepie, ojciec wspólnie z kolegą prowadził zakład kamieniarski. Był pracoholikiem, do zakładu chodził nawet w niedzielę. Najpierw całą rodziną na mszę, później odbijał do swojego zakątka. Mam brata starszego o dziewięć lat. Andrzeja umiał podtrzymywać mnie na duchu. - Zajmij się lepiej nauką, bo w piłce i tak nic nie zdziałasz - usłyszałem kiedyś od niego. Ot, taka braterska rada... Mama, widząc, że zaraz się rozpłaczę, poprosiła Andrzeja, żeby odpuścił. - Będziesz tym piłkarzem - wydusił z siebie.
    Największego wsparcia udzielał mi tata. W młodości był bramkarzem trzecioligowej Chełmianki Chełm i chyba pokładał we mnie własne, niezrealizowane nadzieje. Brat był związany z mamą, o mnie mówili, że jestem synkiem tatusia. Mogłem sobie u niego pozwolić na wiele. Pamiętam, jaki dumny wrócił kiedyś z meczu Motoru. Usłyszał, że Leszek Jezierski powiedział o mnie, że zrobię karierę. Kilka lat później przywiozłem ojcu swój dres reprezentacji Polski. Wiem, że nosił go w torbie i chwalił się kolegom.
    Rodzice już nie żyją. Oboje zmarli na raka. Dziwny zbieg okoliczność - mama umarła dwa miesiące po podpisaniu przez mnie kontraktu z Lyonem w 1995 roku. Tata siedem lat później, w tym samym roku, kiedy przeszedłem do Lens. Mama chorowała przez dwa lata. Zawsze marzyła o swoim sklepie. I kiedy po przeprowadzce do Francji stać mnie było na spełnienie jej pragnień, nie doczekała tego. Tata nigdy nie chorował. Nagle poczuł się słabo. Hemoglobina spadła z dnia na dzień, zmarł po kilku tygodniach. Miał 65 lat.
    Nigdy nie miałem roweru tak jak inne dzieci. Wiązało się to z pewną historią z dzieciństwa. Z kolegami mieliśmy dużo durnych pomysłów. Kiedyś weszliśmy w pięciu na rower i rozpędziliśmy się na stromej górce. „Jezus Maria, zabije się" - usłyszałem gdzieś znajomy głos. Na dole blada z przerażenia mama obiecała mi jedno: „Dopilnuję tego, żebyś nigdy nie miał roweru". Słowa, niestety, dotrzymała.
    Jako dziecko lubiłem coś spsocić albo kogoś nabić. Kiedyś zaczepił mnie na lodowisku chłopak z Krochmalnej, okolicy nie cieszącej się dobrą sławą. Wpadliśmy na siebie przypadkowo na lodzie.
    - Uważaj jak jeździsz gamoniu - szukał zaczepki. Trafił na podatny grunt. Sparing odbył się poza taflą. Był ode mnie większy i silniejszy, musiałem znaleźć sposób. Postanowiłem zaatakować od razu, żeby go zaskoczyć. Dostał trzy szybkie ciosy i już nie podniósł się z ziemi. „Brawo Parasol, znokautowałeś największego łobuza na lodowisku" - pogratulowałem sobie dobrej roboty. Wieści o moim zwycięstwie szybko się rozniosły i zyskałem mir na dzielnicy.
    Za to w szkole nie szło mi tak dobrze. Z powodu ciągłych wyjazdów na zawody, jak nie w piłce, to w koszykówce lub w hokeju na lodzie, trzech dyscyplin, które uwielbiałem, narobiło się tyle zaległości,
    że groziło mi powtarzanie klasy. Najwięcej kłopotów było z językiem polskim. Nauczycielka najwyraźniej miała gdzieś moje poświęcenie dla szkoły i zapowiadało się, że będę repetował. Pomógł mi dyrektor szkoły.
    - Musi pani pozwolić Jackowi poprawić oceny. Poduczy się i jakoś to będzie - dopiero przygotowywał polonistkę do kulminacyjnego uderzenia, kiedy spotkaliśmy się we trójkę, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie.
    - Wie pani, takich nauczycieli jak pani są miliony, a sportowców podobnych do Jacka niewielu. Trzeba mu pomóc
    - usłyszała propozycję nie do odrzucenia. Następnego dnia poprawiałem już oceny.
    Na równi z piłką traktowałem grę w koszykówkę. Trener naszej szkolnej drużyny ustawiał taktykę pode mnie. Nie była skomplikowana - koledzy podawali piłkę do mnie, a ja troszczyłem się o punkty. W zawodach często wpadaliśmy na drużynę Arka Onyszki, który też pochodzi z Lublina. Pamiętam mecz, który wygraliśmy 50:45, a ja rzuciłem 42 punkty.
    Przez koszykówkę opuszczałem coraz więcej zajęć w Motorze i w końcu trener Maciej Famulski kazał wybierać.
    - Nigdy nie zagrasz w NBA, nie masz dwóch metrów. Koszykówka pieniędzy ci nie da, piłka co innego - doradził brat. Przyznałem mu rację. Icy, dawaj z nami na dyskotekę! - propozycja kumpli wydawała się interesująca, ale nie zamierzałem z niej skorzystać.
    - Odpuszczam panowie. Pobiegać idę - Jeszcze się nagrasz. Chodź z nami, będzie piwo, wódka... - nie odpuszczali.
    Naprawdę wolałem w tym czasie biegać z ciężarkami na nogach. Zacząłem wierzyć, że trochę wyrzeczeń i uda mi się wybić z Lublina. Zwracałem uwagę na właściwe prowadzenie. Ciotka z Niemiec przysyłała mi odżywki i witaminy, którymi dzieliłem się z chłopakami w szatni. Taka namiastka profesjonalizmu.
    Starałem się nie łamać swoich żelaznych reguł. Pamiętałem o nauczce z dzieciństwa. Na osiedlu mieliśmy taką wnękę, tylko dla siebie, graliśmy tam w kapsle. Któregoś razu kolega przyniósł „Extra Mocne". Wystarczyły trzy machy i już haftowałem pod ścianą. O dziękuję, to nie dla mnie. Tak się skończyła moja przygoda z papierosami.
    Do wódki też mnie nie ciągnęło. Wystarczyły dwa kieliszki, żebym następnego dnia leżał z kompresem na głowie. Jedyne przesilenie z alkoholem nastąpiło w trakcie powrotu z wyjazdu już w pierwszej drużynie Motoru. Na tyle autokaru tradycyjnie trwała biesiada. Starsi byli już podpici, najwyraźniej im się nudziło.
    - Małolat, walnij lufę - przyszli do mojego fotela.
    - Nie piję.
    - Nie będziesz pił, to nie będziesz grał.
    Wzięli mnie pod włos. „A może nie pijesz, bo trenerowi kablujesz" - usłyszałem. Tego było już za wiele. Przechyliłem setkę wódki i nabrałem różnych kolorów, poczułem, jakbym wypił „Ace". Szybko zasnąłem na siedzeniu. Po powrocie do Lublina zadzwoniłem do ojca.
    - Przyjedź po mnie. Niedobrze mi, chyba zjadłem nieświeżego pomidora - improwizowałem. Przez najbliższe dwa dni nie robiłem nic innego w domu jak tylko rzygałem.
    Pierwsze pieniądze na piłce zarobiłem w seniorach Motoru. Miesięczne stypendium 156 tysięcy złotych było najniższe w drużynie, ale i tak dostawałem cztery razy więcej niż mama. Wypłatę odbierałem w kopercie, a jej zawartość chowałem w szufladzie w swoim pokoju. Po kilku miesiącach zaczęło w niej brakować miejsca. Nieco uszczupliłem zaskórniaki przy zakupie swojego pierwszego samochodu, Hondy CRX. Wreszcie skończyło się jeżdżenie trolejbusami na treningi.
    Jako jedyny nie piłem w drużynie, więc przypadła mi niewdzięczna rola - rozwoziłem chłopaków do domów po imprezach. Wiadomo, jak niesforni potrafią być pijani. - Jeden pstrykał mnie w ucho, żebym jechał szybciej do domu, bo żona czeka. Drugiego małżonka właśnie wyjechała, więc chciał na dziewczyny. Trzeci był niedopity i musiał gdzieś się dobić. Użerałem się tak z nimi co tydzień.

  • @adamg5936
    @adamg5936 3 года назад

    Uwielbiam was oglądać ale przekażcie temu co to wrzuca na RUclips że reklamy co 10 min to lekka przesada. Adblocka włączyłem po 30 min